sobota, 12 września 2015

Celiak na pustyni. Sztuka przetrwania na dworcach i na lotniskach.



Może i niejaki Jezus przeżył na pustyni 40 dni poszcząc, ale ja nim nie jestem. Nie jestem też miłośniczką głodówek oczyszczających, tym bardziej anorektyczką. Tak szczerze mówiąc to ja po prostu kocham jeść i nienajlepiej znoszę zbyt długie przerwy między posiłkami ;)
Są niestety miejsca, na które jesteśmy niejako skazani, a w których nie za bardzo można liczyć na to, że znajdziemy do jedzenia coś bezpiecznego. Wiem, że dla większości z Was to oczywiste, ale już niekoniecznie dla "świeżych" Celiaków, lub tych rzadko podróżujących,  a warto wiedzieć, że niestety takimi miejscami niezbyt dla nas przyjaznymi są dworce i lotniska. Zazwyczaj nie możemy ich opuścić i poszukać jedzenia gdzie indziej, więc planując dłuższą podróż koniecznie trzeba być dobrze zaopatrzonym we własny prowiant. Co nas czeka jeśli tego nie zrobimy?? No cóż może nie koniec świata, ale zbyt przyjemnie też raczej nie będzie. Żeby trochę przybliżyć, jak wyglądają terminale przesiadkowe okiem Celiaka, opowiem dziś o moim ostatnim powrocie do Polski.
              Gdzieś w okolicach przedwiośnia wracałam z Ameryki Południowej do Europy, samolotem na trasie z Bogoty do Berlina z przesiadką w Paryżu, a następnie autobusem z Berlina do Poznania. Zaczęło się miło i bezproblemowo, bo oczywiście w samolotach na trasach transatlantyckich są dostępne posiłki bezglutenowe (o czym pisałam poprzednio). Ostatnim takim posiłkiem było śniadanie i dostałam je około 9.30 rano według czasu lokalnego. Przed południem wylądowałam w Paryżu i miałam jakieś dwie i pół godziny do następnego lotu. Do Berlina miałam dotrzeć około 15, a ponieważ wiedziałam, że w samolocie do Berlina wszyscy dostają standardową bułę, która jest jak najbardziej glutenowa, postanowiłam rozejrzeć się za czymś do jedzenia, żeby nie głodować. Przeszłam się po terminalu i powiem tak, na Charles de Gaulle można dostać oczopląsu!! Jeśli tylko macie ochotę kupicie tam: torebkę Hermesa, perfumy Diora, krem od Chanel, sukienkę Naf Naf, biżuterię Bulgari, miniaturową wieżę Eiffla, a w zasadzie wszelkie możliwe duperele ze słynną konstrukcją, czekoladki, mydełka, świeczki, poduszki, długopisy itd. Oczywiście jak to na bezcłówkach jest alkohol, są słodycze i lokalne gadżety. Patrzy człowiek na to wszystko i myśli sobie, że jeszcze tylko wypchanego pawia tam brakuje. Tak!! Owego wypchanego ptaszyska i bezglutenowego jedzenia na lotnisku brak.
                 Normalny człowiek oczywiście nie umrze tam z głodu, szczególnie jeśli pochodzi z trochę zamożniejszego kraju niż nasz i 5 euro za kawę nie przyprawia go o nagły skok ciśnienia. Są liczne kawiarnie głównie sieciowe, w których prócz kawy podają rzecz jasna różnego rodzaju wypieki: francuskie rogaliki, ciasteczka, makaroniki, kanapeczki, placuszki... wszystko bogate w gluten! Są też drogie namiastki prawdziwych restauracji, gdzie średnia cena za przystawkę, to tyle ile kosztuje obiad dla dwóch osób w dobrej restauracji w Polsce, no jeszcze takim burżujem nie jestem, wiec omijam je szerokim łukiem.  Znajdziemy oczywiście fast foody, ale to żadnego celiaka nie urządza, bo co nam po hamburgerze, czy nugetsach, więc nadal nie ma co jeść. Zostają sklepy i na nie najbardziej liczyłam, pamiętając lotnisko w Amsterdamie, ale tym razem niestety nie znalazłam nic godnego uwagi i bezpiecznego. Kiedy już prawie straciłam nadzieję, trafiłam na bar gdzie sprzedawali kawę na wynos i kanapki, a mój wzrok przykuły stojące równiutko w ladach chłodniczych sałatki. Musiałam wyglądać nieco dziwnie, oglądając je z wielką uwagą, z każdej strony przez jakieś pięć minut. W końcu triumfalnie wybrałam mój posiłek. Tarrrammm!!! Niewielkich rozmiarów sałateczka w plastikowym pudełku, na która składała się sałata, pomidorki koktajlowe i rukola <3 do tego sos, na szczęście w osobnym pojemniczku, koszt - jakieś 12 złoty. No cóż jeszcze nigdy nie zapłaciłam 12 złotych za garsteczkę zieleniny, ale było to jedyne bezpieczne jedzenie na całym terminalu. Druga sprawa to rukola, na której widok prawie dostałam ślinotoku, bo kocham rukolę przeogromnie, a nie widziałam jej już prawie 5 miesięcy. Wróciłam ze swoją zdobyczą pod bramkę i po drodze dziękowałam sobie w duchu, że przez cały kilkumiesięczny pobyt w Ameryce trzymałam opakowanie wafli ryżowych z myślą o powrocie, właśnie na czarną godzinę. Zagryzłam więc moją mini sałatkę kilkoma waflami ryżowymi i wierzcie lub nie, ale jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, żeby tak celebrować jedzenie kilku mikroskopijnych pomidorków w towarzystwie kilkunastu liści. Jak łatwo się domyślić nie najadłam się na długo, ale optymizm mnie nie opuszczał, bo przecież, wkrótce miałam wylądować w Berlinie, a w takim rozwiniętym kraju jak Niemcy i poza lotniskiem z pewnością nie będzie problemu z jedzeniem. Jak głosi stare porzekadło nadzieja matką głupich. Wkrótce okazało się jak bardzo się myliłam.
        Zentraler Omnibusbahnhof w Berlinie, nie różnił się niczym od przeciętnego dworca autobusowego w Polsce, ofertą gastronomiczną również. Nie muszę mówić, że wybór między hot dogiem, a kebabem wcale mnie nie interesował. Natomiast asortyment dworcowego sklepiku wprawił mnie w coś pomiędzy totalną rezygnacją, a irytacją. Obeszłam ów przybytek chyba ze trzy razy dookoła, moja mina musiała być kwintesencją rozczarowania, nawet czterolatek, któremu właśnie zabrano lizaka by mnie nie przebił. Poza glutenowymi kanapkami, chipsami, chrupkami, przegryzkami typu słone paluszki i słodyczami, nie było tam nic, powtarzam NIC! do jedzenia. Nie liczyłam na zbyt wiele, ale jakiś bananek, marna mandarynka, albo naturalny jogurcik, ale nie!! Jedynym bezpiecznym produktem jaki znalazłam i mogłam zakupić była woda mineralna, no przynajmniej nie umrę z odwodnieni, bardzo to pocieszające. Były też oczywiście gazowane słodkie napoje, ale tego nie liczę, bo to też jest dla mnie nie do przełknięcia. W tym momencie sytuacja przedstawiała się następująco: było krótko po 16, siedzę na dworcu i czekam na Polskiego Busa następne 4 godziny z kawałkiem, w autobusie też nie ma jedzenia bezglutenowego, a na miejscu przeznaczenia, będę w okolicach północy (za 8 godzin), jest koniec lutego, więc na dworcu jest chłodno, a na zewnątrz wieje i siąpi (wyjątkowo urocza pogoda jak na koniec zimy przystało), do jedzenia i picia mam wodę i pół paczki wafli ryżowych (przypominam, że średniowieczna asceza mnie nie kręci). Bilans przedstawia się zatem dość niekorzystnie. Pomyślmy, najprościej byłoby się przejść 500 metrów w prawo, lub w lewo i coś by się pewnie znalazło do skonsumowania, szczególnie, że czasu sporo. Oczywiste, prawda? Tak, jeśli podróżuje się z bagażem podręcznym. A w realu?? W rzeczywistości jest wersja wielbłądzia - siedzę na zimnym, plastikowym, dworcowym krzesełku, obok mój chłopak (jedyny pozytyw sytuacji), obok dwa laptopy, dwie walizki giganty po 25 kg każda, dwa plecaki - nasze bagaże podręczne, każdy minimum 16 kg (nie pytajcie dlaczego, tak wyszło). Cały ten majdan jest niestety zbyt ciężki, żeby przemieszczać się dalej niż na 50 metrów przy tej pogodzie i za duży, żeby zostawić go z jedną tylko osobą na dworcu.      
              No, ale coś trzeba jeść, więc postanowiłam zostawić chłopaka na 5 minut z całym dobytkiem, on włączył tryb "oczy dookoła głowy" , a ja z tym samym trybem, poszłam zwiedzić najbliższą okolicę dworca. Zaraz za budynkiem natrafiłam na pizzerię, myślę sobie super, ze wszystkich możliwych knajp, musi być akurat taka, gdzie glutenem się nawet oddycha. Zeskanowałam całość z góry na dół, przez szybę było widać tablice z menu, więc odczytałam moim sokolim wzrokiem co mają w ofercie, poza pizzą i makaronami było risotto i sałatki, było winko i nawet jakieś zupki, ceny całkiem przyzwoite jak na polską kieszeń, ale to co najbardziej zachęcające, to było sucho i ciepło. Pomyślałam więc, że nawet jeśli ja nic nie zjem to chociaż mój chłopak się posili, a ja się przy okazji ogrzeję, w końcu lepiej siedzieć w przytulnej knajpce, niż na dworcu. Wróciłam więc po ukochanego i po toboły i poczłapaliśmy do pizzerii, ostatecznie zamówiłam wino i sałatkę, bo stwierdziłam, że najbezpieczniejsza, brzuch już mnie od godziny bolał z głodu, wiec było mi wszystko jedno.
                Kres moim mękom położyli najlepsi na świecie rodzice, którzy przyjechali po nas do Poznania na dworzec. To co kocham najbardziej w takiej sytuacji to pytanie mojej mamy "A co Wam dzieci przywieźć do jedzenia??" BEZCENNE!! I to piękne uczucie, gdy po 14 godzinach przeżytych na dwóch marnych sałatkach i paczce wafli ryżowych, człowiek siedzi wreszcie w samochodzie z najbardziej ukochanymi ludźmi, opatulony kocykiem zajada zamówiony u mamy twaróg i ogórki kiszone (których nie jadł 5 miesięcy) popija to ciepłą herbatką i czuje się taki zaopiekowany i kochany. Polecam!!! Tak na marginesie to mój chłopak dostał schaboszczaka ;)

                   Podsumowując ten przydługi post, chciałam tylko zwrócić uwagę na kilka najważniejszych kwestii, dla niektórych oczywistych, ale dla innych są to cenne informacje.
Przede wszystkim, jeśli nie znasz miejsc na trasie swojej podróży i nie wiesz, czy będziesz mógł tam coś zjeść, zawsze zabieraj jedzenie ze sobą. Co warto spakować do podręcznej spiżarni napiszę innym razem.
To, że ja znalazłam niewiele do jedzenia, nie znaczy, że tak jest wszędzie, dużo zależy od danego lotniska, czy nawet terminala,  w obrębie którego będziesz się poruszać. W Madrycie na przykład widziałam punkt gdzie sprzedawali soki i smoothie ze świeżych owoców (ponoć w Paryżu też jest, ale ja nie znalazłam), w Amsterdamie były sklepy bezcłowe dobrze zaopatrzone w lokalne przysmaki, mam świadomość, że człowiek wpierdzielający holenderski ser na środku lotniska może wyglądać trochę dziwnie, ale zawsze jest to bardziej pożywne niż sałatka. Jak wygląda sytuacja na innych terminalach będę pisała po każdej podróży, bo póki nie byłam na diecie, to nie interesowałam się tym, ale w listopadzie czeka mnie podróż przez pięć lotnisk (już się boję), więc zdam tu relację z tego co tam znalazłam.
Jeżeli podróż nie kończy się w objęciach rodziny, tylko w środku nocy trafisz do jakiegoś hostelu w obcym mieście, gdzie oczywiście nie ma co jeść (raz mi się to zdarzyło), to na taką okazję też warto być przygotowanym.
Ostatnia sprawa to podejście indywidualne, każdy przecież zna swój organizm i wie mniej więcej czego się po nim spodziewać. Ja jem pięć małych posiłków dziennie w odstępach trzech, czterech godzin (tak, jestem lekko stuknięta), więc dłuższa przerwa w jedzeniu, to dla mnie męka, od razu symfonie burczenia w żołądku, nerwowe szukanie jedzenia, rozdrażnienie itd. no cóż tak rozpuściłam swój organizm, to tak mam, ale zdrowe regularne posiłki są dla mnie bardzo ważne, dlatego następnym razem na pewno lepiej przygotuję się do przesiadek.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz