wtorek, 29 września 2015

Coco Loco


Uwaga! podaję przepis na Coco Loco trochę zmodyfikowane przeze mnie i nie jest tak efektowne jak to z plaży, ale jakbyście zatęsknili za wakacjami, albo robili imprezę w stylu karaibskim to jak znalazł ;)

Składniki:

50 ml białego rumu
50 ml świeżo wyciśniętego soku z grejpfruta
200 ml wody kokosowej (100%)
kruszony lód

Wykonanie:
lód wrzucamy do szklanki, zalewamy sokiem, rumem i dodajemy wodę z kokosa, mieszamy, pijemy...tak kilka razy, dobrze się bawimy ;)



piątek, 25 września 2015

Sielanka w raju, bezglutenowo nad Morzem Karaibskim

Kolumbia, wybrzeże Morza Karaibskiego, Park Tayrona


Nad Morzem Karaibskim byłam kilka dni, zdecydowanie za krótko, szczególnie, że nie ma dla mnie lepszego relaksu, jak wylegiwanie się z książką na plaży, a przy okazji zwiedzanie okolicy ;) Dwa najbardziej znane kolumbijskie kurorty to miasta Cartajena i Santa Marta. Cartajenę ponoć trzeba koniecznie zobaczyć, ale drugim punktem obowiązkowym na wybrzeżu jest Park Tayrona blisko Santa Marta (serio, jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałam, jak Wam się marzą białe plaże, palmy i turkusowa woda to tam to jest, są też ponoć rekiny i płaszczki :)). Wybór padł więc na Santa Martę (tym bardziej, że ponoć Cartajena jest dużo droższa), a w zasadzie na znajdujące się tuż na jej obrzeżach Rodadero, typowy nadmorski kurort z hotelami, apartamentami do wynajęcia, restauracjami, kramami z plażowymi gadżetami i mobilnymi jadłodajniami.
W Rodadero wynajęliśmy apartament (taniej niż nad Bałtykiem!) z wyposażoną w podstawowy sprzęt kuchnią, a ponieważ nieopodal była też Carulla (odsyłam do postu o kolumbijskich supermarketach), było pewne, że o jedzenie nie muszę się specjalnie martwić. Rano robiłam coś na ciepło wrzucałam w termos i obiad był, a ja nieskrępowana czasem mogłam spokojnie wygrzewać tyłek, ale jak wiadomo nad morzem jakieś przekąski muszą być. U nas są to gofry i zapiekanki, lub bardziej treściwa ryba smażona na starym oleju z frytkami w zestawie za jakąś kosmiczną cenę i tam jak najbardziej taka smażenina też występuje, ale jest dużo większy wybór lekkich dań na bazie owoców morza.
Jedną z moich ulubionych przekąsek jest koktajl z krewetek, zwany ceviche de camarones (około 12 zł porcja). Z pewnymi jednak zastrzeżeniami ;)  a mianowicie trzeba grzecznie odmówić kilku składników dania, żeby było ono w 100% bezglutenowe, jest to trochę przerobienie kolumbijskiej wersji na peruwiańską, ale tak mi chyba bardziej odpowiada. Koktajl przygotowują panowie z wózeczkami, ustawieni wzdłuż promenady w cieniu palm. Sprzedają też inne owoce morza (próbowałam ostryg), ale krewetki były moją ulubioną przekąską. Oczywiście bardzo szybko znalazłam sobie swojego ulubionego pana od ceviche i co rano w drodze na plażę, zamawiałam je na drugie śniadanie. Danie składa się z ugotowanych krewetek koktajlowych, zamarynowanych w soku z limonek, do tego dodaje się czerwoną cebulkę, również zamarynowaną w limonkach i świeżą kolendrę, wszystko dostajemy w eleganckim plastikowym kubeczku :). I nasza bezglutenowa wersja wygląda tak właśnie i taką polecam, z reszty składników rezygnujemy. Zdrowi turyści mogą zamówić wersję prawie pełną, czyli z dodatkiem odrobiny brendy i salsa de tomate - sosu pomidorowego, który de facto jest keczupem i z którego Peruwiańczycy strasznie się nabijają (szczerze mówiąc dla mnie też jest to trochę profanacja ceviche, ale co kto lubi) do tego dawane są krakersy, ja brałam swoją porcję ciastek i oddawałam chłopakowi ;). Ostateczna wersja natomiast, którą jednak poleciłabym tylko miejscowym to jeszcze kleks majonezu do tego wszystkiego, ale pamiętajmy, że jesteśmy w tropikach, a widok na turkusowe morze i palmy jest z pewnością lepszy, niż widok na kafelki w toalecie, pomijam już fakt, że nie jest to majonez bezglutenowy. Takie ceviche da się w Polsce zrobić już próbowałam, ale limonki z naszych sklepów nie mogą się równać z tamtejszymi. Tak czy inaczej, dokładny przepis opracuję i zamieszczę wkrótce. Drugą przekąską, którą spokojnie mogłam konsumować była grillowana kolba kukurydzy, proste i bezglutenowe, polecam na grilla w Polsce. Trzecią natomiast są owoce. Można je dostać w formie soku, ale ciekawą przekąską, są kawałki niedojrzałego posolonego mango, które zapakowane w woreczki są sprzedawane  przez plażowych "spacerowiczów". Warto spróbować, ale tak z ciekawości. Wolę dojrzałe mango ;) a poza tym było to dla mnie za słone i nie zjadłam całej porcji.
Na plaży trzeba też coś pić, jeśli zapomnimy swojej porcji wody, to z powodzeniem można ją kupić na promenadzie, albo w licznych sklepikach koło plaży, ale w zasadzie po co się ruszać z fotela. Woda, coca cola, a nawet kawa przyjdą do nas same i jeszcze będą zachęcająco zerkać. Mało tego, przyjdzie też piwo, ale, że nam piwa nie wolno, to specjalnie dla Celiaków ;) przychodzi, a raczej przyjeżdża Coco Loco, czyli szalony kokos :). Jak się pewnie domyślacie nie jest to zwykły, niewinny orzech kokosowy, lecz taki specjalny, zakręcony procentami. Tak, wspaniałe to jest! Pan podjeżdża wózeczkiem, ma tam świeże młode kokosy w lodzie i różnego rodzaju trunki i kolorowe likiery, i zrobi Wam takie Coco Loco jakiego zapragniecie (od 12 złoty w górę). Ja brałam tylko z białym rumem dla bezpieczeństwa, bo nie wiedziałam, czy te inne wynalazki w buteleczkach mogą mieć gluten. Zimna woda kokosowa z rumem jest naprawdę punktem obowiązkowym na plaży, lecz radzę uważać, ja bym najchętniej wypiła wszystko na raz, ale wiem czym by się to skończyło ;), więc się powolutku, wręcz majestatycznie delektowałam.


Kolumbijski koktajl z krewetek w wersji bezglutenowej :)
Grillowana kolba kukurydzy sprzedawana na plaży w Rodadero

Coco Loco :) woda z młodego kokosa + rum karaibski +kruszony lód


Mój ulubiony Pan od szalonego kokosa


Wieczorem też można siąść na plaży pod palmą, bo cieplutko, posłuchać jak muzycy kolumbijscy grają, zamówić coś do picia i pogadać z przyjaciółmi, albo wybrać się do jakiejś knajpki na jedzenie, jeśli chcecie ryzykować. Ja raz zamówiłam ryż z krewetkami, tłumacząc usilnie czego tam nie może być i przeżyłam. Kiepsko natomiast czułam się po ośmiornicy, którą zafundowałam sobie pewnego wieczoru w centrum Santa Marta. Tam jest już klimat typowo miejski, nie jest tak swobodnie jak w Rodadero, byliśmy w dodatku w niedziele i prawie wszystko było pozamykane,  szczególnie, że nie przebywaliśmy nad Morzem Karaibskim w wysokim sezonie. Znaleźliśmy jedną uliczkę, gdzie otwartych było kilka przytulnych knajpek. Zamówiłam moją grillowaną ośmiornicę, którą kocham i zamawiam nad każdym ciepłym morzem, wytłumaczyłam czego nie mogę jeść, ale chyba coś było w maśle, którym była polana (niezidentyfikowane ciemne kropki), bo bolał mnie później brzuch. Od razu się przyznam, że w Polsce nigdy nie jem w miejscach, które nie należą do programu "menu bez glutenu" i trzymam się tego bardzo rygorystycznie, tym bardziej, że wiem, że na moich wyprawach, czasami jestem zmuszona zaryzykować i zjeść coś niepewnego, a czasami zwyczajnie mnie podkusi (bo jestem ciekawska), tak jak tym razem.
Jeszcze kilka słów co można zjeść w Parku Tayrona. Pojechałam tam dobrze zaopatrzona w prowiant, dlatego niespecjalnie rozglądałam się za jedzeniem, ale jako, że jest to kokosowy raj to opiłam i objadłam się kokosami po dziurki w nosie (cena: dwa i pół złotego za sztukę;)), a poza nimi można zamówić gęste soki z tropikalnych owoców, które gorąco polecam. Nie chcę tutaj specjalnie rozpisywać się o lokalnych atrakcjach, bo blogów typowo podróżniczych jest wystarczająco dużo, ale powiem tylko, że czułam, niedosyt, bo mogłam poświecić na to miejsce zaledwie jeden dzień, a przydałyby się chociaż ze trzy, więc jak będziecie mieli okazję to wynajmijcie tam sobie chatkę, hamak, czy co chcecie i zostańcie na dłużej, bo warto.


Uliczka z knajpkami w centrum Santa Marta

Dziecko z ludu Kogi zamieszkującego Park Tayrona sprzedaje turystom kokosy. Biegłość we władaniu maczetą +10 ;)

Jedzenie rośnie wszędzie :)

wtorek, 22 września 2015

Kolumbijskie ajiaco, czyli zupa ziemniaczana z kurczakiem i czosnkiem.

              Ajiaco jest tradycyjną zupą, popularną w regionie Bogoty, receptura oparta jest na trzech rodzajach ziemniaków, czosnku, cebuli, dużej ilości mleka, ziołach, jako dodatek podaje się kolby kukurydzy i kapary.
              Oczywiście dostosowałam ten przepis do produktów dostępnych w Polsce. Ciężko u nas znaleźć wszystkie rodzaje ziemniaków wykorzystywane w tej zupie (ziemniak biały, ziemniak czerwony i małe ziemniaczki kreolskie), wiec ograniczyłam się do zwykłych ziemniaków z warzywniaka, jednak zachęcam do poszukiwań. Słodkie mleko, które nie za bardzo służy Celiakom, zastąpiłam kleksem bezpieczniejszego, gęstego jogurtu. Jeśli jednak nie tolerujecie laktozy wcale, to zupa również będzie pyszna bez tego dodatku, albo można dolać do niej odrobinę mleka kokosowego. Nada jej ono trochę inny smak, ale w końcu kokosy też są charakterystyczne dla Kolumbii, więc czemu by nie poeksperymentować troszkę. Tradycyjnie do zupy dodaje się też zioło (albo jak kto woli chwast) zwany guasca. W naszej kuchni nie jest ona używana, chociaż dowiedziałam się od Google, że rośnie w Polsce dziko pod nazwą żółtlica drobnokwiatowa. Nie mam jednak w pobliżu domu łąki, ani wprawy w zbieraniu ziół, więc wybaczcie, że się o nią nie postarałam.  Moim zdaniem specyficzny smak tej zupie nadają kapary i świeża kolendra, zatem są to składniki obowiązkowe! Uwaga! Podaję przepis na 4 porcje:

Składniki:

6 sporych ziemniaków
1 kolba kukurydzy
podwójna pierś z kurczaka
1 średnia cebula 
3 zielone cebulki
4 ząbki czosnku
kapary
gęsty jogurt
pęczek świeżej kolendry
pieprz, sól


Wykonanie:

Do dużego garnka wlewamy 1,5 litra wody i zagotowujemy. Kukurydzę dzielimy na kilka części i  wrzucamy do gara z wrzątkiem, gdy już się chwilę podgotuje dodajemy pokrojoną na ósemki cebulę, zielone cebulki pokrojone na kawałki (twarda część, bez szczypiorku), posiekane, lub przeciśnięte przez praskę ząbki czosnku i pierś z kurczaka, całą lub przeciętą na pół, a następnie ziemniaki pokrojone w grube plastry, solimy. Pęczek kolendry obwiązujemy nicią, lub zawijamy w gazę i wrzucamy do zupy, pamiętajmy jednak, żeby zostawić trochę świeżych listków do przystrojenia. Gotujemy, aż składniki zmiękną, pierś z kurczaka wyjmuję jednak nieco wcześniej, żeby nie zrobiła się zbyt sucha. Na koniec próbujemy czy zupa jest wystarczająco słona, doprawiamy pieprzem i możemy nalewać na talerze. Ugotowaną pierś z kurczaka rwiemy na kawałki i dodajemy do nalanej już zupy, łyżkę gęstego jogurtu kładziemy na środek talerza, na koniec danie obsypujemy kaparami i listkami kolendry. Smacznego :)


niedziela, 20 września 2015

Bezglutenowe placuszki bananowo-batatowe



Dziś przedstawiam nowe placuszki inspirowane południowo-amerykańskimi składnikami. Z dedykacją dla wszystkich, którzy nie mogą jeść kukurydzy.
Mój chłopak pochłonął swoją porcję w 20 sekund i co pół godziny je wspomina, więc musiały mu smakować ;) Zatem polecam gorąco ;) szczególnie na niedzielne popołudnie, ponieważ ta wersja jest słodsza od poprzedniej, a z ciepłym miodem sprawdzi się doskonale jako podwieczorek. Jedynym minusem jest dość klejąca masa, dlatego są trochę trudniejsze do wykonania od tych bananowo - kukurydzianych, ale bez przesady, w końcu to tylko placki. 


Składniki:
1 dojrzały banan
1 średni batat
3 łyżki skrobi ziemniaczanej
3 łyżki mąki kokosowej

Wykonanie:
Banana miksujemy blenderem, ugotowanego i obranego ze skóry batata rozgniatamy widelcem, mieszamy ze sobą oba składniki, dodajemy skrobię ziemniaczaną i mąkę kokosową, dokładnie mieszam ciasto, aż powstanie jednolita masa. Patelnię z powłoką przeciw przywieraniu, rozgrzewamy na niewielkim ogniu i nakładamy na nią ciasto łyżką, formując placuszki (nie mogą być ani za grube, ani zbyt rozciągnięte). Pieczemy je na małym ogniu, gdy z jednej strony dobrze się przypieką, przewracamy ostrożnie na drugą. Gdy są gotowe zdejmujemy z patelni i podajemy z ulubionymi dodatkami, ja polałam je podgrzanym w kąpieli wodnej  miodem. Wszystkiego Najsłodszego :)

piątek, 18 września 2015

Bezglutenowy obiad w Bogocie

Widok na Bogotę z Monserrate


Nie jest żadnym zaskoczeniem, że najłatwiej bezglutenowe jedzenie można znaleźć w dużych miastach. O tym w co zaopatrzyć się w supermarkecie już pisałam. Oczywiście żyjemy sobie jak pączki w maśle, jeżeli mamy dostęp do kuchni, a niestety mało który hotel dysponuje pokojami z aneksem kuchennym. Ogólnodostępne kuchnie zastaniemy zazwyczaj w hostelach dla backpakersów, ale musimy się liczyć z tym, że tam posiłki przygotowują sobie również inni mieszkańcy i mogą akurat kruszyć czymś dookoła, albo sypać mąką na prawo i lewo. Ja zazwyczaj wybieram hotele lub hostele średniej jakości, ale  w ekonomicznej cenie, żeby się całkiem nie zrujnować. Są tam pokoje z prywatną łazienką, ale dostępu do kuchni zwykle brak. Mam swoje patenty jak sobie z takim zakwaterowaniem radzić i za jakiś czas o tym napiszę.
W Bogocie jednak mieliśmy okazję zatrzymać się u znajomego, więc problemów z gotowaniem nie miałam. Gorzej, że nasz gospodarz był bardzo gościnny, strasznie się nami przejmował, a czasami ciężko mu było wytłumaczyć na czym polega moja dieta i dlaczego nie mogę jeść tego czy innego dania. W końcu raz z grzeczności dałam się namówić na wizytę w azjatyckiej restauracji, ponoć bardzo ekologicznej. Owszem było tam smaczne i dobrej jakości jedzenie, ale skończyło się bólem brzucha (Podejrzany? Sos sojowy). Nie miałam zbyt wiele czasu i okazji, żeby się zapoznać z kuchnią Bogoty, ale z tego co zauważyłam, jak w większości stolic, można tam zjeść potrawy niemal każdej  lepiej znanej kuchni świata. Natomiast z lokalnych przysmaków, zachwalano mi zupę ajiaco, którą postaram się wkrótce dostosować do polskich produktów i zaprezentować Wam. Moi współtowarzysze zajadali się oczywiście pierożkami empanadas ;) których ja nie ruszałam. Celiak może ewentualnie w sytuacji kryzysowej zaryzykować zjedzenie wspomnianej zupy i drugiej, która nazywa się Caldo de costillas, a jest to wywar na kosteczkach, głównie żeberkach z ziemniakami, albo spróbować którejś z licznych wersji ryżu. Tylko po co ryzykować?? Ja następnym razem pojadę do Bogoty przygotowana merytorycznie ;) i sama zabiorę naszego znajomego na obiad do jednej z restauracji, które serwują dania bezglutenowe. Takie restauracje już dla Was i dla siebie samej namierzyłam, napisałam do nich i otrzymałam bardzo pozytywne odpowiedzi ;) Wiec mogę polecać.
Pierwszą z nich, która chyba najbardziej mnie przekonała jest "Pura Vida Juice Bar & Restaurante" (https://www.facebook.com/puravidabogota). Adres: Calle 121 # 7 a-49, niestety jest dość daleko od centrum, gdzie znajdują się główne atrakcje turystyczne. Google twierdzi, że odległość od Museo del Oro (Muzeum złota w Bogocie, które koniecznie trzeba zobaczyć) to około 13 km, dystans ten można pokonać taksówką w 45 minut (24 minuty bez korków, ale na to bym nie liczyła, szczególnie w porze obiadowej ;)), komunikacją miejską około 50 minut, pieszo 2 i pół godziny. Lokal jest niewielki, ma raczej charakter baru wegetariańskiego. Zapytałam, czy mają w ofercie dania dla osób chorych na celiakię, a taką oto odpowiedź otrzymałam: "Dzień dobry, całe nasze menu jest odpowiednie dla osób z celiakią. Napoje, dania główne, desery itd. Bez glutenu, organiczne." Kuchnia bazuje na warzywach, roślinach strączkowych i bezglutenowych zbożach, do tego podawane są organiczne koktajle.

Źródło: https://www.facebook.com/puravidabogota

Źródło: https://www.facebook.com/puravidabogota


Drugim miejscem, które chciałabym polecić jest "Hippie" opisane na Facebooku jako restauracja ze zdrową żywnością z kuchnią afro-amerykańską (https://www.facebook.com/Hippie.Bogota?fref=ts). Również potwierdzili, że mają dania dla Celiaków. "Hippie" znajdziecie pod adresem: Calle 56 #4 - A15 jest to już dużo bliżej mojego punktu orientacyjnego, którym jest Museo del Oro ;) 5,5 kilometra pokonamy taksówką w 15 minut, a żeby było śmiesznie jest to całkiem blisko domu naszego kolumbijskiego gospodarza. Dania wyglądają bardzo apetycznie, a restauracja przytulnie. Wrzucam trochę zdjęć z ich Facebooka:

Źródło: https://www.facebook.com/Hippie.Bogota?fref=ts

Źródło: https://www.facebook.com/Hippie.Bogota?fref=ts

Źródło: https://www.facebook.com/Hippie.Bogota?fref=ts


Trzecie miejsce, które udało mi się zlokalizować oferuje kuchnię opartą na bezglutenowych zbożach południowo-amerykańskich, jak sama nazwa wskazuje. "Quinoa i Amaranto" (https://www.facebook.com/quinuayamaranto) mieści się w samym sercu zabytkowej części miasta na Carrera 11 #2-95 z muzeum dojdziecie tam na piechotę w niespełna 10 minut. Odpowiedzieli, że w ich ofercie zawsze znajdzie się kilka dań spełniających warunki posiłku odpowiedniego dla osób na diecie bezglutenowej, jako że bazują w swej kuchni na  komosie ryżowej i amarantusie. Wiec myślę, że warto im zaufać :)

Przede wszystkim podczas mojej "fejsbukowej" korespondencji z tymi restauracjami odniosłam wrażenie, że wiedzą o co mi chodzi, co jest naprawdę rzadko spotykane w Ameryce Południowej ;) Najważniejsze, że w Bogocie z głodu nie umrzemy, a gdyby ktoś z Was miał okazję w tych miejscach jeść, to niech szybciutko podzieli się wrażeniami :) 

Źródło: https://www.facebook.com/quinuayamaranto
Źródło: https://www.facebook.com/quinuayamaranto
Źródło: https://www.facebook.com/quinuayamaranto

środa, 16 września 2015

Placuszki bananowo - kukurydziane





Dziś przepis inspirowany kuchnią kolumbijską,  a konkretnie placuszkami z platana (banana warzywnego) i kukurydzianymi arepas. Jest to dość luźna wariacja, ponieważ ciężko w Polsce dostać platany, a biała kukurydza andyjska jest chyba całkiem nieosiągalna, więc moje placuszki są wersją na słodko. Mogą być świetną propozycją na drugie śniadanie, lub podwieczorek.

Składniki:

1 dojrzały banan
pół puszki kukurydzy
2 łyżki mąki kukurydzianej BG
3 łyżki skrobi kukurydzianej BG

Wykonanie:

Banana miksujemy, razem z opłukaną i odsączoną kukurydzą, dodajemy mąkę i skrobię, mieszamy, żeby powstała jednolita papka. Jeżeli ktoś jest łasuchem to można je dosłodzić miodem, ale dla mnie banan i kukurydza są wystarczająco słodkie same w sobie. Na niedużym ogniu rozgrzewamy patelnię (z powłoką przeciw przywieraniu). Na suchą patelnię nakładamy łyżką masę i delikatnie rozsmarowujemy tworząc placuszki, powoli na małym ogniu pieczemy z obu stron bez tłuszczu, aż zrobią się rumiane. Ja podałam z przypieczoną w ten sam sposób figą, ale miłośnikom słodkości polecam miód, dżem, lub rozpuszczona czekoladę ;)

Smacznego

wtorek, 15 września 2015

Wesoła kuchnia kolumbijska.



Bandeja paisa, tu wersja bez fasoli, za to z bułeczką, bądź arepą, szaleństwo ;) źródło: Wikipedia


Kuchnia Kolumbijska jest bardzo różnorodna i kolorowa. Przede wszystkim dlatego, że powstała w wyniku wzajemnego przenikania się tradycyjnej kuchni prekolumbijskiej z kuchnią hiszpańską i afrykańską, do tego dochodzi zróżnicowanie geograficzne. W Kolumbii mamy do czynienia z kilkoma zupełnie odmiennymi ekosystemami i z tego względu każdy region ma swoją odmienną kuchnię. Co innego je się na wybrzeżu Morza Karaibskiego, co innego w Amazonii, co innego w Andach, a największy mix jest oczywiście w Bogocie, gdzie oprócz lokalnych dań z różnych regionów Kolumbii, znajdziemy cały wachlarz restauracji ze wszystkich stron świata od kuchni włoskiej po tajską.
Są oczywiście takie potrawy, które cieszą się największą sławą i uznaniem gości z zagranicy.
Przeglądając blogi podróżnicze na pewno przeczytamy o empanadas, czyli smażonych pierożkach z różnymi nadzieniami (dla nas niejadalne), ajiaco tradycyjnej zupie ziemniaczanej, lub kukurydzianych plackach arepa.
Tak szczerze mówiąc, byłby to raj dla każdego celiaka, gdyby nie przywleczone z Europy zboża, ponieważ jak wiadomo prekolumbijska kuchnia nie znała pszenicy, jęczmienia ani żyta. Ale teraz już zna i niestety musimy uważać na wszystko tak samo jak w Europie, a szkoda bo pod dostatkiem tam kukurydzy, komosy ryżowej, amarantusa. Oczywiście, żeby było śmiesznie, to jakie zboże króluje?? RYŻ! Ryż jest absolutnie wszędzie i wierzcie lub nie, ale w Polsce go prawie nie jem, bo po kilku miesiącach w Ameryce nie można już na niego patrzeć. Kolumbijczycy kochają ryż, a do tego najlepiej kawał smażonego lub grillowanego mięcha, albo ryby, sałatek nie jada się zbyt wiele (chociaż i tak więcej niż w Peru), za to w roli jarzynki do obiadu często występują ziemniaki ;) Każdy kto choć trochę zna się na zdrowym odżywianiu wie co to oznacza ;) Jest to ulubiony zestaw obiadowy we wszystkich pięciu krajach Ameryki Południowej w których byłam. Nawet jeżeli ktoś z Was lubi takie połączenie i uśmiecha się bo w końcu niby wszystko bezglutenowe to zapewniam, że nie łatwo się dowiedzieć jak danie było przygotowywane i czy jest dla nas bezpieczne, bo obsługa zazwyczaj nie ma pojęcia czym doprawiane było mięso. Oczywiście nie chcę się skupiać na szybkim obiedzie w zwykłym barze, bo to trochę tak jakby ktoś twierdził, że Polacy na obiad jedzą dzień w dzień ziemniaki, schabowego i surówkę z kapusty i nic innego nie znają.
               Ja bardzo lubię kuchnię wybrzeża, która bazuje na świeżych rybach i owocach morza, orzechach kokosowych i owocach tropikalnych. Trochę gorsze wrażenie robią na mnie potrawy andyjskie, które są dość ciężkie, w górach je się dużo ziemniaków, kukurydzy i mięsa, gęstych sosów, tłustych zup. Najbardziej przerażają mnie zawsze dania, które nazywam szalonym mixem, albo bombą (oczywiście nie tą witaminową). W Kolumbii jest to na przykład bandeja paisa i teraz uwaga na skład: Ryż (a jakże, bez ryżu się nie liczy), podsmażone mielone mięso, kiełbasa, czasami też kaszanka, chicharón, czyli smażona do chrupkości świńska skóra, fasola, jajko sadzone, warzywa (a właściwie to chyba raczej owoce) dumnie reprezentuje kawałek awokado czyli smaczliwki (to piękna polska nazwa na tą roślinę, której od teraz uparcie będę na blogu używać), ach! przepraszam zapomniałabym o smażonym platanie. Nie wiem jak wasze wątroby, ale moja powiedziałaby temu bogatemu daniu stanowcze NIE! Wartość kaloryczna tej potrawy to podejrzewam tyle ile ja przyswajam w pół tygodnia. Na szczęście można zamówić skromniejsze posiłki.
              Wrócę lepiej do tego co mi się podoba w kuchni kolumbijskiej, a oprócz owoców morza i kokosów, są to różnego rodzaju placuszki z mało znanych w Europie składników, niestety większości z nich nie próbowałam, bo bałam się, że mogli też dosypać mąki pszennej, albo wypiekać w piecu razem z pszennymi bułeczkami, ale wszystko oglądałam i wąchałam (tak, teraz tak robie, trochę jak pies ;)) Najbardziej popularne są placuszki arepa robione z kukurydzy, a dokładnie z dużej białej, mącznej, mało wyrazistej w smaku odmiany o ogromnych ziarnach, zwanej choclo. Spróbowałam odrobinkę takiego placka i szału nie było, może gdyby był jakoś fajnie doprawiony, ale nie jest to nawet posolone, więc w zasadzie jest bez smaku, mój chłopak wcale tego nie jadł, gdy podawano jako dodatek do różnych dań. Idea super, lubię wszelkie placuszki, ale faktycznie mogli by to posolić, albo posłodzić ;), ale co my się tam znamy. Dużo lepsze są chlebki z platana, czyli banana warzywnego, trochę podobne w smaku do naszych chipsów bananowych, ale mniej słodkie i nie są chrupiące. Bardzo mnie kusiły achiras, są to chrupkie ciasteczka, czy coś w rodzaju krakersów, pieczone ze sproszkowanego kłącza, czy korzenia rośliny o tej samej nazwie (ponoć jest to coś podobnego do kwiatu kanna, który moja mama ma w ogrodzie, a może nawet to samo. Nie wiem, ale może się dowiem ;)). Nie odważyłam się ich  spróbować, bo nie znałam dokładnego składu, a w piekarni, w której byłam ze znajomymi wypiekali je razem z innymi ciastkami, szkoda, bo ponoć są bardzo smaczne. Podobne wypieki robi się również z korzenia yuki.
            Natomiast to, co ucieszy każdego Celiaka i co jest fenomenalne w kuchni kolumbijskiej, to wszechobecne owoce! W ogromnej ilości i w tylu rodzajach, że ciężko to sobie wyobrazić. Tak naprawdę obok ryżu rządzi banan! Są zwykłe banany (takie jakie kupujemy w Polsce), mini bananki, ciemne banany, banany warzywne itd. Poza nimi bardzo popularne są mango, papaje, melony, a ja zajadałam się pitajami i mangostanem. Jedak owoce to jest temat na osobny post, więc jeszcze do nich wrócę, a jutro wrzucę na bloga przepis na placuszki, które dzisiaj zrobiłam na śniadanie, oczywiście inspirowane tymi kolumbijskimi.





Lechon, nadziewane prosię - danie pochodzenia hiszpańskiego popularne we wszystkich krajach Ameryki Południowej, ale też w innych byłych koloniach hiszpańskich na przykład na Filipinach (dla Celiaków niejadalne)

Nie za bardzo znam się na roślinach, ale podejrzewam, ze to jest spokrewnione z achira, lub ona we własnej osobie. w razie czego proszę mnie poprawiać informować i dokształcać, może się tu znajdzie jakiś botanik.

W strefie tropikalnej kokosy sprzedaje się na każdym rogu, po wypiciu kokosowego soku rozłupuje się skorupę maczetą lub dużym nożem i wyjada miąższ.

poniedziałek, 14 września 2015

Kolumbijski supermarket bez glutenu



Każda podróż Celiaka byłaby łatwiejsza, gdyby wiedział, czego może się spodziewać na miejscu przeznaczenia. Będę więc zbierała w czasie moich wypraw wszelkie możliwe informacje, które  mogą nam pomóc w zaplanowaniu zakupów przed wyjazdem.
W czasie mojego dwutygodniowego pobytu w Kolumbii spędziłam po kilka dni w Bogocie, w San Agustin i nad Morzem Karaibskim w okolicach Santa Marta. O każdym z tych miejsc napiszę jeszcze osobno, ale dzisiaj chciałam Wam pokazać, co bezglutenowego można znaleźć w kolumbijskim supermarkecie.
W Bogocie, w Rodadero koło Santa Marta i zapewne w każdym większym mieście w kraju, znajduje się siec marketów Carulla, w których zaopatrywałam się w jedzenie. Tak się złożyło, że tylko w czasie pobytu w San Agustin musiałam korzystać z hotelu, a we wszystkich innych miejscach miałam dostęp do kuchni i mogłam przygotowywać sobie posiłki własnoręcznie (co jak wiecie jest najlepszą gwarancją bezpieczeństwa). W supermarkecie kupowałam więc to co zazwyczaj kupuję w Polsce, mięso, ryby, owoce i warzywa, w każdym sklepie jest oczywiście ryż, który w Ameryce Południowej spożywa się w ogromnych ilościach, często można też dostać quinuę.
Jeżeli chodzi o produkty typowo bezglutenowe to okazało się, że w Kolumbii jest dużo lepiej niż się spodziewałam (oczywiście tylko w dużych marketach). W Carulla dostaniemy na przykład całkiem przyzwoite makarony bezglutenowe Pasta el Dorado w trzech rodzajach, kukurydziany, ryżowy i z quinoa. Jeśli mamy możliwość przygotować posiłek samodzielnie polecam szybki makaron z pomidorami i tuńczykiem do zrobienia w 15 minut.  Z myślą o śniadaniu można zakupić chrupkie pieczywo kukurydziane Sanissimo, a jako przekąskę do torebki smaczne batoniki z owoców i bezglutenowych zbóż firmy Dispa Food. Występują one w różnych wersjach smakowych na przykład quinoa z orzechami macadamia i żurawiną, nasiona chia z mango, lub żółta pitaja ze słonecznikiem. Jak dla mnie mogłyby być mniej słodkie, ale i tak bardzo je polubiłam, bo wiele razy uratowały mnie w sytuacji kryzysowej, podobnie jak napój ryżowy z włoskiej firmy Isola Bio. Poniżej zamieszczam linki do stron producentów:

https://www.facebook.com/pastaeldorado
http://dipsasnacks.com/
https://www.sanissimo.com.mx/sites/default/#about
http://www.isolabio.com/
https://www.facebook.com/SupermercadosCarulla 

   
Lokalizacja supermarketów Carulla w centrum Bogoty

sobota, 12 września 2015

Celiak na pustyni. Sztuka przetrwania na dworcach i na lotniskach.



Może i niejaki Jezus przeżył na pustyni 40 dni poszcząc, ale ja nim nie jestem. Nie jestem też miłośniczką głodówek oczyszczających, tym bardziej anorektyczką. Tak szczerze mówiąc to ja po prostu kocham jeść i nienajlepiej znoszę zbyt długie przerwy między posiłkami ;)
Są niestety miejsca, na które jesteśmy niejako skazani, a w których nie za bardzo można liczyć na to, że znajdziemy do jedzenia coś bezpiecznego. Wiem, że dla większości z Was to oczywiste, ale już niekoniecznie dla "świeżych" Celiaków, lub tych rzadko podróżujących,  a warto wiedzieć, że niestety takimi miejscami niezbyt dla nas przyjaznymi są dworce i lotniska. Zazwyczaj nie możemy ich opuścić i poszukać jedzenia gdzie indziej, więc planując dłuższą podróż koniecznie trzeba być dobrze zaopatrzonym we własny prowiant. Co nas czeka jeśli tego nie zrobimy?? No cóż może nie koniec świata, ale zbyt przyjemnie też raczej nie będzie. Żeby trochę przybliżyć, jak wyglądają terminale przesiadkowe okiem Celiaka, opowiem dziś o moim ostatnim powrocie do Polski.
              Gdzieś w okolicach przedwiośnia wracałam z Ameryki Południowej do Europy, samolotem na trasie z Bogoty do Berlina z przesiadką w Paryżu, a następnie autobusem z Berlina do Poznania. Zaczęło się miło i bezproblemowo, bo oczywiście w samolotach na trasach transatlantyckich są dostępne posiłki bezglutenowe (o czym pisałam poprzednio). Ostatnim takim posiłkiem było śniadanie i dostałam je około 9.30 rano według czasu lokalnego. Przed południem wylądowałam w Paryżu i miałam jakieś dwie i pół godziny do następnego lotu. Do Berlina miałam dotrzeć około 15, a ponieważ wiedziałam, że w samolocie do Berlina wszyscy dostają standardową bułę, która jest jak najbardziej glutenowa, postanowiłam rozejrzeć się za czymś do jedzenia, żeby nie głodować. Przeszłam się po terminalu i powiem tak, na Charles de Gaulle można dostać oczopląsu!! Jeśli tylko macie ochotę kupicie tam: torebkę Hermesa, perfumy Diora, krem od Chanel, sukienkę Naf Naf, biżuterię Bulgari, miniaturową wieżę Eiffla, a w zasadzie wszelkie możliwe duperele ze słynną konstrukcją, czekoladki, mydełka, świeczki, poduszki, długopisy itd. Oczywiście jak to na bezcłówkach jest alkohol, są słodycze i lokalne gadżety. Patrzy człowiek na to wszystko i myśli sobie, że jeszcze tylko wypchanego pawia tam brakuje. Tak!! Owego wypchanego ptaszyska i bezglutenowego jedzenia na lotnisku brak.
                 Normalny człowiek oczywiście nie umrze tam z głodu, szczególnie jeśli pochodzi z trochę zamożniejszego kraju niż nasz i 5 euro za kawę nie przyprawia go o nagły skok ciśnienia. Są liczne kawiarnie głównie sieciowe, w których prócz kawy podają rzecz jasna różnego rodzaju wypieki: francuskie rogaliki, ciasteczka, makaroniki, kanapeczki, placuszki... wszystko bogate w gluten! Są też drogie namiastki prawdziwych restauracji, gdzie średnia cena za przystawkę, to tyle ile kosztuje obiad dla dwóch osób w dobrej restauracji w Polsce, no jeszcze takim burżujem nie jestem, wiec omijam je szerokim łukiem.  Znajdziemy oczywiście fast foody, ale to żadnego celiaka nie urządza, bo co nam po hamburgerze, czy nugetsach, więc nadal nie ma co jeść. Zostają sklepy i na nie najbardziej liczyłam, pamiętając lotnisko w Amsterdamie, ale tym razem niestety nie znalazłam nic godnego uwagi i bezpiecznego. Kiedy już prawie straciłam nadzieję, trafiłam na bar gdzie sprzedawali kawę na wynos i kanapki, a mój wzrok przykuły stojące równiutko w ladach chłodniczych sałatki. Musiałam wyglądać nieco dziwnie, oglądając je z wielką uwagą, z każdej strony przez jakieś pięć minut. W końcu triumfalnie wybrałam mój posiłek. Tarrrammm!!! Niewielkich rozmiarów sałateczka w plastikowym pudełku, na która składała się sałata, pomidorki koktajlowe i rukola <3 do tego sos, na szczęście w osobnym pojemniczku, koszt - jakieś 12 złoty. No cóż jeszcze nigdy nie zapłaciłam 12 złotych za garsteczkę zieleniny, ale było to jedyne bezpieczne jedzenie na całym terminalu. Druga sprawa to rukola, na której widok prawie dostałam ślinotoku, bo kocham rukolę przeogromnie, a nie widziałam jej już prawie 5 miesięcy. Wróciłam ze swoją zdobyczą pod bramkę i po drodze dziękowałam sobie w duchu, że przez cały kilkumiesięczny pobyt w Ameryce trzymałam opakowanie wafli ryżowych z myślą o powrocie, właśnie na czarną godzinę. Zagryzłam więc moją mini sałatkę kilkoma waflami ryżowymi i wierzcie lub nie, ale jeszcze nigdy mi się nie zdarzyło, żeby tak celebrować jedzenie kilku mikroskopijnych pomidorków w towarzystwie kilkunastu liści. Jak łatwo się domyślić nie najadłam się na długo, ale optymizm mnie nie opuszczał, bo przecież, wkrótce miałam wylądować w Berlinie, a w takim rozwiniętym kraju jak Niemcy i poza lotniskiem z pewnością nie będzie problemu z jedzeniem. Jak głosi stare porzekadło nadzieja matką głupich. Wkrótce okazało się jak bardzo się myliłam.
        Zentraler Omnibusbahnhof w Berlinie, nie różnił się niczym od przeciętnego dworca autobusowego w Polsce, ofertą gastronomiczną również. Nie muszę mówić, że wybór między hot dogiem, a kebabem wcale mnie nie interesował. Natomiast asortyment dworcowego sklepiku wprawił mnie w coś pomiędzy totalną rezygnacją, a irytacją. Obeszłam ów przybytek chyba ze trzy razy dookoła, moja mina musiała być kwintesencją rozczarowania, nawet czterolatek, któremu właśnie zabrano lizaka by mnie nie przebił. Poza glutenowymi kanapkami, chipsami, chrupkami, przegryzkami typu słone paluszki i słodyczami, nie było tam nic, powtarzam NIC! do jedzenia. Nie liczyłam na zbyt wiele, ale jakiś bananek, marna mandarynka, albo naturalny jogurcik, ale nie!! Jedynym bezpiecznym produktem jaki znalazłam i mogłam zakupić była woda mineralna, no przynajmniej nie umrę z odwodnieni, bardzo to pocieszające. Były też oczywiście gazowane słodkie napoje, ale tego nie liczę, bo to też jest dla mnie nie do przełknięcia. W tym momencie sytuacja przedstawiała się następująco: było krótko po 16, siedzę na dworcu i czekam na Polskiego Busa następne 4 godziny z kawałkiem, w autobusie też nie ma jedzenia bezglutenowego, a na miejscu przeznaczenia, będę w okolicach północy (za 8 godzin), jest koniec lutego, więc na dworcu jest chłodno, a na zewnątrz wieje i siąpi (wyjątkowo urocza pogoda jak na koniec zimy przystało), do jedzenia i picia mam wodę i pół paczki wafli ryżowych (przypominam, że średniowieczna asceza mnie nie kręci). Bilans przedstawia się zatem dość niekorzystnie. Pomyślmy, najprościej byłoby się przejść 500 metrów w prawo, lub w lewo i coś by się pewnie znalazło do skonsumowania, szczególnie, że czasu sporo. Oczywiste, prawda? Tak, jeśli podróżuje się z bagażem podręcznym. A w realu?? W rzeczywistości jest wersja wielbłądzia - siedzę na zimnym, plastikowym, dworcowym krzesełku, obok mój chłopak (jedyny pozytyw sytuacji), obok dwa laptopy, dwie walizki giganty po 25 kg każda, dwa plecaki - nasze bagaże podręczne, każdy minimum 16 kg (nie pytajcie dlaczego, tak wyszło). Cały ten majdan jest niestety zbyt ciężki, żeby przemieszczać się dalej niż na 50 metrów przy tej pogodzie i za duży, żeby zostawić go z jedną tylko osobą na dworcu.      
              No, ale coś trzeba jeść, więc postanowiłam zostawić chłopaka na 5 minut z całym dobytkiem, on włączył tryb "oczy dookoła głowy" , a ja z tym samym trybem, poszłam zwiedzić najbliższą okolicę dworca. Zaraz za budynkiem natrafiłam na pizzerię, myślę sobie super, ze wszystkich możliwych knajp, musi być akurat taka, gdzie glutenem się nawet oddycha. Zeskanowałam całość z góry na dół, przez szybę było widać tablice z menu, więc odczytałam moim sokolim wzrokiem co mają w ofercie, poza pizzą i makaronami było risotto i sałatki, było winko i nawet jakieś zupki, ceny całkiem przyzwoite jak na polską kieszeń, ale to co najbardziej zachęcające, to było sucho i ciepło. Pomyślałam więc, że nawet jeśli ja nic nie zjem to chociaż mój chłopak się posili, a ja się przy okazji ogrzeję, w końcu lepiej siedzieć w przytulnej knajpce, niż na dworcu. Wróciłam więc po ukochanego i po toboły i poczłapaliśmy do pizzerii, ostatecznie zamówiłam wino i sałatkę, bo stwierdziłam, że najbezpieczniejsza, brzuch już mnie od godziny bolał z głodu, wiec było mi wszystko jedno.
                Kres moim mękom położyli najlepsi na świecie rodzice, którzy przyjechali po nas do Poznania na dworzec. To co kocham najbardziej w takiej sytuacji to pytanie mojej mamy "A co Wam dzieci przywieźć do jedzenia??" BEZCENNE!! I to piękne uczucie, gdy po 14 godzinach przeżytych na dwóch marnych sałatkach i paczce wafli ryżowych, człowiek siedzi wreszcie w samochodzie z najbardziej ukochanymi ludźmi, opatulony kocykiem zajada zamówiony u mamy twaróg i ogórki kiszone (których nie jadł 5 miesięcy) popija to ciepłą herbatką i czuje się taki zaopiekowany i kochany. Polecam!!! Tak na marginesie to mój chłopak dostał schaboszczaka ;)

                   Podsumowując ten przydługi post, chciałam tylko zwrócić uwagę na kilka najważniejszych kwestii, dla niektórych oczywistych, ale dla innych są to cenne informacje.
Przede wszystkim, jeśli nie znasz miejsc na trasie swojej podróży i nie wiesz, czy będziesz mógł tam coś zjeść, zawsze zabieraj jedzenie ze sobą. Co warto spakować do podręcznej spiżarni napiszę innym razem.
To, że ja znalazłam niewiele do jedzenia, nie znaczy, że tak jest wszędzie, dużo zależy od danego lotniska, czy nawet terminala,  w obrębie którego będziesz się poruszać. W Madrycie na przykład widziałam punkt gdzie sprzedawali soki i smoothie ze świeżych owoców (ponoć w Paryżu też jest, ale ja nie znalazłam), w Amsterdamie były sklepy bezcłowe dobrze zaopatrzone w lokalne przysmaki, mam świadomość, że człowiek wpierdzielający holenderski ser na środku lotniska może wyglądać trochę dziwnie, ale zawsze jest to bardziej pożywne niż sałatka. Jak wygląda sytuacja na innych terminalach będę pisała po każdej podróży, bo póki nie byłam na diecie, to nie interesowałam się tym, ale w listopadzie czeka mnie podróż przez pięć lotnisk (już się boję), więc zdam tu relację z tego co tam znalazłam.
Jeżeli podróż nie kończy się w objęciach rodziny, tylko w środku nocy trafisz do jakiegoś hostelu w obcym mieście, gdzie oczywiście nie ma co jeść (raz mi się to zdarzyło), to na taką okazję też warto być przygotowanym.
Ostatnia sprawa to podejście indywidualne, każdy przecież zna swój organizm i wie mniej więcej czego się po nim spodziewać. Ja jem pięć małych posiłków dziennie w odstępach trzech, czterech godzin (tak, jestem lekko stuknięta), więc dłuższa przerwa w jedzeniu, to dla mnie męka, od razu symfonie burczenia w żołądku, nerwowe szukanie jedzenia, rozdrażnienie itd. no cóż tak rozpuściłam swój organizm, to tak mam, ale zdrowe regularne posiłki są dla mnie bardzo ważne, dlatego następnym razem na pewno lepiej przygotuję się do przesiadek.

poniedziałek, 7 września 2015

Bezglutenowo w chmurach. CZY?? i JAK?? nakarmią nas w samolocie.



           
Moje doświadczenie co do bezglutenowego posiłku w samolocie ogranicza się w zasadzie do poprzedniego lotu. Wcześniej, gdy jeszcze nie wiedziałam, że choruję na celiakię jadłam to co wszyscy lub wybierałam specjalne menu (jeśli była taka możliwość) wedle własnego kaprysu i z czystej ciekawości, zazwyczaj posiłek hinduski, bo lubię indyjską kuchnię.
             Oczywiście nie muszę pisać, że na loty tanimi liniami i loty czarterowe zaopatrujemy się sami, ale nie ma też co liczyć na bezglutenową kanapkę w "normalnych" liniach na krótkich trasach, mam na myśli parogodzinne loty w obrębie Europy. W KLM, Air France i w LOT (tymi dużymi liniami do tej pory latałam), jest to niestety zazwyczaj pieczywo, rogalik, ciasteczko, kanapka, lub jakaś przekąska np. precelki, wafelek. Na co trafimy zależy od pory dnia i trasy, ale posiłki są równe dla wszystkich, czyli jak się domyślacie gluten w czystej postaci, absolutnie dla nas niejadalny (chociaż nie macie pojęcia czym jest ciemny, pulchny chleb z holenderskim serem w KLM po trzech miesiącach w Ameryce Południowej, to jest jedyny moment kiedy strasznie mi żal, że jestem Celiakiem, ale zostawmy tą kanapkę w zamierzchłej przeszłości). W Iberii natomiast, którą leciałam raz na trasie Berlin-Madryt nie dawali nic do jedzenia, jakieś tam jedzenie można było oczywiście zakupić u stewardessy za kosmiczną cenę, ale co nas obchodzi standardowa buła.
           Dbają o nas dopiero na trasach międzykontynentalnych. Do tej pory takie długie loty odbywałam na pokładzie KLM, Air France i Iberii, a w najbliższym czasie planuję sprawdzić Air China. Wszystkie te linie, a z tego co mi wiadomo, każde inne które się szanują, dają pasażerom podróżującym na długich trasach opcję wyboru specjalnego menu. Wachlarz możliwości jest dość szeroki, ponieważ przewoźnicy biorą pod uwagę religię wyznawaną przez swego potencjalnego klienta, oraz wszelkie choroby, dolegliwości i alergie, które mu towarzyszą. Zatem poza posiłkiem bezglutenowym można wybierać spośród dań koszernych, hinduskich, bez wieprzowiny, wegetariańskich, o obniżonej zawartości tłuszczu, bez laktozy, dla diabetyków itd. Nie zauważyłam jednak żadnych miksów, więc Hindus cukrzyk, albo Żyd z celiakią muszą wybierać, albo kierując się rozsądkiem, albo przekonaniami religijnymi ;)  
           Kiedy i jak zamówić specjalne menu?? Zazwyczaj zgłasza się to w momencie dokonywania rezerwacji. Jeśli nie zamawiamy biletu sami tylko np. ktoś, kto jest za to odpowiedzialny w naszej firmie składa zamówienie do agencji, która się tym zajmuje, to niestety najlepiej być trochę upierdliwym i trochę niegrzecznie zaznaczać pięć razy, że zależy nam na posiłku bezglutenowym i że to jest da nas niezmiernie ważne ze względów zdrowotnych!! Później jeszcze raz się upewnić. Bo o ile mam zaufanie i wiem, że większość Polaków jest w swej dziedzinie kompetentna i obowiązkowa, o tyle zawsze jakiś wyjątek może się trafić, a podróżując trochę, sporo różnych absurdalnych sytuacji widziałam.
           Jeżeli zamawiamy bilet sami bezpośrednio na stronie linii lotniczych, zazwyczaj już podczas rezerwacji mamy możliwość wybrać posiłek i miejsce w samolocie, ewentualnie możemy dokonać zmian w rezerwacji logując się na stronie w innym terminie. Taką możliwość daje na pewno KLM (przy okazji, zupełnie subiektywnie, jak do tej pory najlepsze linie, jakimi latałam).
          Jeszcze inaczej jest gdy rezerwujemy lot w Internecie, ale przez stronę pośrednika. Ostatnio kupowałam przez Flipo bilet promocyjny na lot liniami Air China, okazało się, że sama nie mogłam wybrać posiłku, ponieważ moja rezerwacja obsługiwana jest nie przeze mnie osobiście, lecz przez pośrednika. Zadzwoniłam więc do Flipo wyjaśniłam sytuację i na szczęście Pani po drugiej stronie słuchawki mogła dokonać wyboru menu za mnie, co ponoć uczyniła. Zobaczę w samolocie, liczę na to, że wszystko będzie w porządku i na pewno podzielę się z Wami doświadczeniem.
         Jak wygląda posiłek bezglutenowy w samolocie?? No cóż, posiłki w samolocie z reguły nie prezentują się zbyt zachęcająca, ale dla nas ważniejsze jest to, co wchodzi w jego skład. (Od razu przepraszam, że nie mam zdjęć, ale wcześniej nie myślałam o zakładaniu bloga. Prędzej czy później nadrobię ;)) Podczas lotu trwającego 11 - 13 godzin zazwyczaj dostaje się trzy posiłki z czego przynajmniej jeden jest ciepły. Mój bezglutenowy posiłek główny to był ryż z kurczakiem i warzywami do tego dostałam chrupkie pieczywo kukurydziane, masło, sałatkę z serem, a na deser sałatkę owocową. Przykładowy mniejszy posiłek to też była sałatka owocowa, chrupkie pieczywo kukurydziane, masło, dżem, jogurt sojowy, jakiś soczek w kartoniku itd. Poza tym w lepszych liniach stewardessy w międzyczasie roznoszą przekąski, batoniki, lody, czasami dodatkowe kanapki, wszystko to niestety dla nas niejadalne. Często w takim dużym samolocie znajduje się miejsce, gdzie podczas całego lotu można się poczęstować chrupkami, ciasteczkami, kawą, czy herbatą. Tak było ostatnio gdy leciałam Air France, ale to też niezbyt nas urządza. No cóż i tak cieszmy się, że mamy zapewnione trzy bezglutenowe posiłki, czy nam one smakują, czy nie, przynajmniej nie głodujemy w podróży. Oczywiście w każdej chwili możemy poprosić obsługę o coś do picia. Polecam wypijać co jakiś czas szklankę wody, bo klimatyzacja w samolocie strasznie odwadnia, zazwyczaj mają też całkiem przyzwoite wina, które zawsze zamawiam do obiadu, a jeśli zgłodniejemy między posiłkami można się ratować prosząc o sok pomarańczowy, lub pomidorowy.
         Świetną sprawą w zamawianiu specjalnego menu (przynajmniej dla mnie) jest to, że dostaje się go w pierwszej kolejności, czyli przed wszystkimi. I już sobie spokojnie konsumujesz, nikt Cię nie szturcha łokciami krojąc swoje danie, bo w tym czasie inni pasażerowie rozglądają się jeszcze nerwowo czekając na regularne menu i zastanawiają czy starczy kurczaka, czy będą musieli wziąć makaron (zazwyczaj w standardowym menu są dwa dania do wyboru). Ale żeby nie było tak idealnie, to Uwaga! są również pułapki! Bez względu na to czy dopiero co zaserwowano Ci bezpieczny posiłek i tak dostaniesz do niego dodatkowe pieczywo, które dostają wszyscy z automatu. Nie jedz go!!! Jako, że jest to zazwyczaj równie urocza, co toksyczna pszenna bułeczka, strzeż się jej ;). W tym momencie cieszysz się, że wszystko na twojej tacy jest szczelnie zapakowane, chociaż bułeczki mogą też być zaserwowane dopiero podczas rozdawania standardowego menu, kiedy jeszcze jesteś w trakcie jedzenia. Kiedy bułeczka zmierza nieubłaganie w twoim kierunku masz dwie możliwości, albo machasz w panice do stewardessy, że NIE! absolutnie nie możesz tego jeść (swoją drogą przydało by im się dodatkowe szkolenie), albo cierpliwie znosisz chwilową jej (bułeczki, nie stewardessy) obecność blisko Ciebie, po czym pozbywasz się jej. Ja, ponieważ zazwyczaj nie podróżuję sama, robię jej eksmisję na tacę mojego chłopaka. Co tam, w końcu zdrowy, dorosły facet zje dodatkową bułeczkę z apetytem.
        Żeby za bardzo nie nudzić, to o przesiadkach, jedzeniu na lotnisku i dworcach autobusowych, kolejowych i tym podobnych, napiszę następnym razem.

niedziela, 6 września 2015

Bezglutenowe piwko przy barze?? Można? Można! Swojska wycieczka po wrocławskich knajpkach.



Miałam zacząć trochę bardziej egzotycznie, ale gdzie się najlepiej poznaje nowych ludzi,  jak nie przy barze? Więc na początek coś z mojego podwórka, dla wszystkich Celiaków, którym tęskno za szklanicą piwka ze znajomymi (tak wiem, że nie jest to towar pierwszej potrzeby ;)). Jasne, każdy z nas może zamówić kieliszek wina, tequili, albo po prostu wodę, ale wierzcie lub nie,  raz zdarzyło mi się pójść do baru ze znajomymi i siedzieć o przysłowiowym "suchym pysku" bo nie było nic co mogłam, lub co byłabym skłonna wypić. A rozmowa wyglądała mniej więcej tak:

- Dzień dobry, czy jest bezglutenowe piwo?
- Nie, nie ma. (no w porządku, aż tak naiwna nie jestem, żeby się go spodziewać, ale zawsze warto spytać, może wpadną na pomysł, żeby następnym razem zamówić)
- A wino?
- Nie.
- Może wódka z ziemniaków?
- Też nie.
- Rumu i tequili też nie ma pewnie??
- Nooo nie, w tej chwili nie (moja desperacja sięgnęła zenitu, więc spytałam o wodę, myślę sobie, no trudno ostatecznie kierowcy i kobiety w ciąży też nie piją alkoholu, przynajmniej teoretycznie)
- To poproszę wodę mineralną.
- Yyy... nie ma, ale jest fanta, cola i sprite!
- Nie, dziekuję. (nie piję tego badziewia. Zrezygnowałam i stwierdziłam, że o herbatę pytać nie będę, tym bardziej, że na zewnątrz było ze 30 stopni)

No, nie żartuję. Tak było. Na szczęście, znajomi zlitowali się nade mną i po jednej kolejce zmieniliśmy lokal.
Z tymi alkoholami też do końca nie wiadomo, co możemy, a co nie, teorie są różne, a konkretów w postaci badań brak, ale  teraz już wiem gdzie się umawiać we Wrocławiu z przyjaciółmi. Może nie imprezuje co tydzień, ale stopniowo w miarę upływu czasu moja lista lokali przyjaznych Celiakom powiększa się.
Zatem, gdyby ktoś zawitał do Wrocławia i miał ochotę na bezglutenowe piwo to polecam zajrzeć chociażby do Kontynuacji na ulicy Ofiar Oświęcimskich 17.
https://www.facebook.com/kontynuacja?fref=ts
Nawet jeśli akurat mają deficyt bezglutenowego piwa, to przynajmniej zawsze jest wino, albo można przejść się kilkaset metrów dalej, a tam Pod Latarniami znajdziemy bezglutenowego Bernarda, który nawet mi przypadł do gustu i bezglutenową Celię, która z kolei nie podchodzi mi wcale, ale za to występuje w wersji jasnej i ciemnej. Pod Latarniami mieści się przy Ruskiej 3-4
https://www.facebook.com/podlatarniami?fref=ts
Na tej samej ulicy pod numerem 34 znajdziecie Zakładu Usług Piwnych, gdzie wpadłam przypadkiem przed kilkoma dniami i na moje pytanie o bezglutenowe piwo, otrzymałam odpowiedź, że zaraz się coś znajdzie :) Po czym Pan barman zniknął na chwilę i ku mojemu pozytywnemu zaskoczeniu pojawił się niezwłocznie z dwoma belgijskimi bezglutkami ;) https://www.facebook.com/ZUP.Wroclaw
Będę uparcie szukać dalej i dam znać jak trafię na coś nowego ;) Oczywiście ceny tych piw są zabójcze, ale do tego chyba wszyscy już jesteśmy przyzwyczajeni. W lokalu za mniej niż 12 zł  nie znalazłam.

Jeśli natomiast macie ochotę spędzić wieczór we własnym domu w ulubionym fotelu, żeby przejrzeć mojego bloga ;) to w bezpieczne bursztynowe trunki można się również zaopatrzyć w tych oto sklepach:

Drink Hala, ul. Rydgiera 15, 17
https://www.facebook.com/DrinkHala?fref=ts
Zdecydowanie największy wybór bezglutenowych piw we Wrocławiu jaki do tej pory znalazłam, raz naliczyłam chyba 6 czy 7 rodzajów, ale zależy od aktualnego zaopatrzenia.

Beer o'clock na Świętego Antoniego
https://www.facebook.com/BeerOclockOfficial?fref=ts
Też zazwyczaj coś bezglutenowego mają, nie pamiętam dokładnego adresu sklepu, a link znalazłam tylko do ich hurtowni na Hubskiej.

GRAF Alkohole na skrzyżowaniu Gajowej z Wesołą.
W Internecie ich nie widziałam, ale wypatrzyłam tam Bezlepkovy Bernard za szóstkę z kawałkiem ;) (tak na marginesie w Czechach jest za 4 z groszami, gdyby ktoś się wybierał)

Jak się postaramy znajdziemy też w droższych marketach :) W Epi na ulicy Swobodnej dostaniemy Celię, a w Almie (Renoma, lub Arkady Wrocławskie) jest jakieś niemieckie piwko i chyba raz widziałam hiszpańskie (Estrella Daura), jeśli mnie pamięć nie myli.
Ceny w sklepach zazwyczaj oscylują między 8, a 12 zł, chociaż za 6, 50, albo za19 złotówek!! też się coś trafi ;)