sobota, 30 stycznia 2016

Parowar vs garnek do ryżu. Elektryczni superbohaterowie ratujący Celiaków w podróży od głodu.


Obiecywałam jakiś czas temu, że zdradzę Wam mój patent na radzenie sobie podczas wyjazdów, w trakcie których mamy bardzo ograniczony dostęp do bezglutenowego jedzenia. Załóżmy, że jesteśmy na wakacjach, lub służbowo w małym miasteczku, gdzie są trzy bary (serwujące tradycyjną kuchnię polską z żurkiem i pierogami w roli głównej, pizzę, albo kebab) i jeden hostelik bez dostępu do kuchni, w którym przyszło nam mieszkać przez tydzień. Najbliższe większe miasto jest 100 km dalej i nie możemy się w żaden sposób tam wyrwać. Pozostają nam trzy, w porywach cztery opcje pozwalające przetrwać. Pierwsza, to żywienie się tzw. suchym prowiantem zabranym ze sobą i ewentualnie owocami i warzywami z pobliskiego warzywniaka (za jakie grzechy?), druga opcja - żywienie się w tych trzech lokalnych barach, gdzie gluten jest wszechobecny, a obsługa i tak nie będzie wiedziała o czym mówimy (czyli  w zasadzie nie ma opcji, bo przy celiakii to nie wchodzi w grę). Trzecia możliwość głodówka (przez tydzień?). Czwarta opcja, zabieramy prowiant, uzupełniamy go zakupami na miejscu i pakujemy odpowiedni sprzęt, który pozwala nam samodzielnie przygotować ciepły posiłek (to już jest jakiś pomysł!).

Jaki sprzęt kupić i jak go wybrać?

Do tej pory przetestowałam dwa urządzenia, które sprawdzają się podczas wyjazdów. Pierwszym odkryciem był elektryczny parowar, drugim elektryczny garnek do gotowania ryżu. Przy wyborze urządzenia (obojętnie, na które się zdecydujemy) należy brać pod uwagę jego wielkość i wagę. Pamiętajmy, że trzeba go zmieścić do walizki/plecaka, a gdy nadajemy bagaż na lotnisku, raczej nie chcemy płacić za dodatkowe kilogramy. Ja szukam więc najmniejszych, najlżejszych urządzeń, z dobrym stosunkiem jakości do ceny, ale nie przesadnie drogich, bo wiadomo, że w podróży może się uszkodzić, może trzeba będzie przy wyjeździe coś zostawić, żeby zapakować coś innego (na przykład górę pamiątek, a w moim przypadku kilogramy książek), a wtedy drogiego sprzętu będzie nam zwyczajnie szkoda.
Które urządzenie wybrać? To zależy ;)

Parowar

Pomysł zabrania tego cuda na kilku-miesięczny wyjazd do Peru, był jednym z lepszych w temacie bezglutenowego żywienia. Fakt, że większość czasu spędziłam w dwóch różnych miejscach z dostępem do kuchni, ale nawet wtedy parowar, przydawał się gdy nie miałam zbyt dużo czasu na przygotowanie posiłku, albo chciałam tylko odgrzać coś, co ugotowałam wcześniej. Miałam jednak kilka sytuacji, jak chociażby wyjazd na trzy dni do mniejszego miasta z noclegiem w hotelu i brakiem jakiegokolwiek baru, czy restauracji z bezpiecznym jedzeniem. Wtedy zabierałam parowar, paczkę kaszy gryczanej, albo quinoy, a na miejscu odwiedzałam lokalny targ gdzie mogłam kupić świeże produkty, takie jak warzywa, jajka, czy mięso. Podłączałam urządzenie do prądu, a za pół godziny obiad był gotowy. Parowary zazwyczaj składają się z dwóch, lub trzech misek i jednej miseczki na ryż/kaszę niekiedy maja podstawki do gotowania jajek. Można je składać w taki sposób, że zajmują 1/3 swojej objętości.

Zalety urządzenia:

+ dwa, lub trzy poziomy, na których można jednocześnie ugotować kilka różnych produktów
+ dodatkowa miska, w której można gotować ryż, lub kaszę
+ produkty gotowane na parze zachowują więcej wartości
+ zazwyczaj jest lekkie (w zależności od modelu)
+ oszczędność czasu (w zasadzie poza sprawdzeniem raz na jakiś czas, czy nie trzeba dolać wody, nasze zadanie polega wyłącznie na włożeniu przyprawionego wcześniej jedzenia do parowara i nastawienia na odpowiedni czas gotowania )

Wady:

- nie nadaje się do przygotowania zupy
- miski z tworzywa mogą łatwo ulec uszkodzeniu podczas transportu
- trochę uciążliwe mycie
- zajmuje stosunkowo dużo miejsca (nawet jak kupimy mały model, musi mieć dodatkowe opakowanie chroniące przed uszkodzeniami, trzeba więc zabrać odpowiednio dużą walizkę, albo plecak plus dodatkową torbę z parowarem)

Co można ugotować w parowarze?

Mięso (najlepiej sprawdza się drób w formie filetów), ryby, jajka, warzywa, ryż/kaszę (jeżeli model wyposażony jest w specjalną miseczkę). Można odgrzać jedną porcję zupy (w miseczce na ryż), ale już samo gotowanie zupy w większej ilości jest niemożliwe.

Garnek do ryżu

To z kolei odkrycie ostatniego wyjazdu. Rozważałam zabranie parowara na wakacje na Filipiny, ale ponieważ część trasy mogłam odbyć tylko z bagażem podręcznym, nie miałam go gdzie zmieścić. Zaczęłam więc przemierzać Internet w poszukiwaniu jakiejś alternatywy i trafiłam na garnki do gotowania ryżu. Sprawa uprościła się tym bardziej, że w Azji garnek do ryżu można kupić niemal na każdym rogu, a przynajmniej w każdym centrum handlowym. Postanowiłam, że kupię go na miejscu. Za najmniejszy model (około litr pojemności) zapłaciłam jakieś 45 zł. Garnek wrócił ze mną do Polski i żyje własnym życiem, służąc mojej kuzynce w internacie. Ja natomiast planuję kupić najmniejszy dostępny na rynku model 0,6 litra, który dla jednego celiaka, jest wprost idealny.

Zalety:
 + wielkość (jeżeli kupimy odpowiednio mały model, zajmie nam tylko 1/3 , a może nawet 1/4 cześć średniego plecaka)
+ wytrzymałość (w zależności od modelu, ale i tak jest mniej podatny na uszkodzenia od parowara)
+ wszechstronność (ugotujemy w nim niemal wszystko, od ryżu z warzywami, przez jajka, zupę, aż po gulasz, moja kuzynka nawet kotlety w nim robi)
+ łatwy w utrzymaniu czystości
+ niektóre modele wyposażone są również we wkład do gotowania na parze

Wady:
+ mimo wszechstronności jesteśmy raczej ograniczeni do tzw. potraw jednogarnkowych
+ wymaga więcej uwagi podczas przygotowywania posiłków niż parowar

Co możemy gotować w garnku do ryżu?

Może raczej czego nie możemy ugotować? No jasne, chleba w nim nie zrobimy, ale zupę jarzynową z kurczakiem, gulasz, warzywa, jajka, bezglutenowe parówki, kaszę z soczewicą, makaron bezglutenowy, jajecznicę itp. jak najbardziej.

Myślę, że oba urządzenia są niezwykle przydatne i tak naprawdę wybór zależy od indywidualnych preferencji, charakteru podróży, środka transportu, miejsca w bagażu itd. Zatem z wyborem musicie uporać się sami, pamiętajcie tylko, że wybierając się na inny kontynent, możecie potrzebować przejściówki do wtyczki. Oczywiście nie zostawiajcie sprzętu bez nadzoru i wyłączcie go z prądu, gdy skończycie używać. Właściciele hotelu nie byliby raczej szczęśliwi, gdyby pewnego pięknego dnia ich przybytek spłonął ;)

piątek, 15 stycznia 2016

Krótka fotorelacja z targu w Tagbilaranie


           Miałam pracować, ale przyszły chmury ze śniegiem, a z nimi ból głowy, więc mocne postanowienie pisania doktoratu upadło. Jednak, żeby nie być takim bezczynnym, postanowiłam przygotować dla Was fotorelację z targu w Tagbilaranie. Lokalne targowiska, to zazwyczaj najlepsze miejsce, gdzie każdy Celiak w podróży znajdzie bazowe produkty w sam raz do stworzenia bezglutenowego obiadu. Nie wspomnę o górach owoców, które w krajach tropikalnych są najłatwiejszą do zdobycia bezpieczną przekąską. Odwiedzanie miejscowych bazarów polecam Wam gorąco, miejcie jednak na uwadze, że tam najczęściej kręcą się kieszonkowcy i trzeba skupić uwagę na własnym portfelu, a najlepiej nie zabierać ze sobą nic poza pewną kwota przewidzianą na zakupy.  
A jak radzę sobie z brakiem kuchni, gdy już zrobię te zakupy? Mam swoje sposoby, które być może zdradzę następnym razem :)
W Tagbilaranie zachwyciły mnie świeże ryby i owoce morza, wyglądały jakby przed kwadransem jeszcze żwawo pływały w morzu. Suszone ryby też cieszyły się dużym powodzeniem. Ogromny wybór warzyw, których w większości nie znałam, był okazją do nawiązania rozmowy ze sprzedawcami, których bardzo bawiło, że pytamy co jest czym i jak to przyrządzać i z czym się to je. Oferta owoców nie powalała tak jak na mercado w Arequipie, ale być może na taką porę roku trafiliśmy, tak czy inaczej poznałam lanzones i spróbowałam duriana, co mnie w zupełności usatysfakcjonowało ;) Ceny? za garść ostrych papryczek zapłaciliśmy tak mało, że nawet na nasze grosze nie dało się przeliczyć ;)













sobota, 9 stycznia 2016

Top 5 roślin jadalnych na Filipinach



Ta piękna pitaja nie znalazła się w zestawieniu, bo pisałam o ty owocu wcześniej, ale zdjęcie musiałam Wam pokazać :)

Przyszedł czas na przedstawienie Wam pysznych owoców, których miałam okazję spróbować na Filipinach. Ponieważ poza nimi, spotkałam tam parę innych fascynujących roślin, które owocami nie były, ale jak najbardziej nadawały się do jedzenia, postanowiłam, że mój Top 5 będzie po prostu zbiorem najciekawszych roślin jadalnych. Zatem do dzieła ;)

1. Lanzones

Lanzones znane też pod nazwą langsat, a po polsku zwane, wyjątkowo ładnie, słodliwką pospolitą (zostanę więc przy polskiej nazwie, tak samo jak awokado uparcie nazywam smaczliwką) Mój chłopak kupił to cudo u babcinki, która sprzedawała je na skrzyżowaniu, gdzie chodziliśmy po drobniejsze zakupy. To była miłość od pierwszego zjedzenia, słodliwka idealnie trafia w mój gust, więc przez resztę wakacji koniecznie musiałam ją jeść codziennie. Owoce tworzą grona, są okrągłe, mniej więcej wielkości niewielkich śliwek węgierek. Okrywa je cienka, ale twardawa skórka, którą można bez problemu obrać rękoma, trzeba jednak uważać na sok, który zostawia na dłoniach lepkie plamy. Wewnątrz kryją się cząsteczki przypominające wyglądem ząbki czosnku, konsystencja jest podobna do liczi, a smak przypomina połączenie liczi, winogrona i grejpfruta. Coś boskiego! Trzeba jednak uważać na pestki, które jak zauważyłam występowały głównie w większych okazach (wewnątrz cząsteczek) są one bardzo gorzkie, więc nie radzę ich rozgryzać. Teraz będę niecierpliwie czekać, czy słodliwka pojawi się w polskich sklepach.  
Owoce słodliwki pospolitej zwane na Filipinach lanzones
Słodliwka kryje pod skórką cząsteczki przypominające ząbki czosnku
2. Durian

Sławny durian, bardzo mnie rozczarował, ponieważ plotki o jego rzekomym smrodzie, są mocno przesadzone ;) Nawet na targu gdzie kupowaliśmy to cudo, sprzedawca miał niezły ubaw i usilnie nam proponował, że otworzy owoc na miejscu, wszyscy dookoła chcieli zobaczyć nasze miny. My mieliśmy już jednak misterny plan konsumpcji tego dziwadła na plaży. Poprosiliśmy więc o możliwie jak najmniejszy owoc, po drodze zabraliśmy z hotelu nóż i niezbyt umiejętnie rozkroilićmy go w rajskiej scenerii na samym końcu plaży, żeby nikomu nie przeszkadzać. No i tu spotkał nas wspomniany zawód, bo nasz durian nijak nie pachniał zgniłym mięsem tylko zwyczajnie owocem, może z delikatnie mdłą nutą, ale bez przesady, gorsze rzeczy w życiu wąchałam. Być może jest to kwestia dojrzałości owocu, ponoć durian nie może zbyt długo leżeć i trzeba go zjeść kilka godzin po zebraniu (tak gdzieś przeczytałam). W smaku jest dość ciekawy, słodki, delikatnie mdły z orzechową nuta pod koniec. Nie jest to owoc, który dałabym radę zjeść w całości, ale smakował mi. Świetnie nadaje się na lody i różne kremy owocowe. Zresztą lody z duriana jadłam i były pyszne. konsystencja jest jakby budyniowa, jak miękkie masło, podobna do bardzo dojrzałej smaczliwki. Polecam jeśli będziecie gdzieś w południowej Azji, na pewno nie ma się czego bać.
Durian
Niezbyt umiejętnie otwarty owoc ;)
Wewnątrz konsystencja duriana jest delikatna i miękka
 3. Malunggay

A to dopiero jest wspaniała roślina, w Polsce znana jako moringa olejodajna i zdaje się, że można ją spotkać w kosmetykach. Cała roślina jest na różne sposoby wykorzystywana, ale na Filipinach bardzo popularne są liście. Gdy skaleczyłam palce na wycieczce, miejscowy przewodnik odkaził mi rany sokiem wyciśniętym właśnie z tej rośliny, ponoć tamuje krwawienie, działa antybiotycznie, przeciwzapalnie i przeciwgrzybicznie. Przypisuje się jej też takie właściwości jak detoksykacja, regulowanie poziomu cukru we krwi, cholesterolu i ciśnienia, a nawet stymuluje porost włosów, w zasadzie ciężko stwierdzić czego ta cudowna roślina nie robi ;) Trochę się tu oczywiście podśmiewam, chociaż uważam, że warto się jej właściwościom przejrzeć bliżej, bo z pewnością część z tego co twierdzą Filipińczycy jest prawdą, a dla Celiaków, którzy często nie wiedzą jakich leków mogą używać, medycyna naturalna bywa bardzo pomocna. Na Filipinach malunggay zwyczajnie się jada, liście wrzuca się do zup, sałatek, a także przyrządza z nich lody i zaparza w postaci ziołowej herbatki :). 
Liście moringi olejodajnej (żródło: https://www.flickr.com/photos/27304051@N08/2961026374)
Lody z malunggay
Herbatka z malunggay.
4. Ube

Absolutnie zachwycający jest kolor tej bulwy. Desery z niej przygotowywane mają intensywnie lawendowy odcień, pierwszy raz spotkałam się z jedzeniem w takim kolorze i to uzyskanym w zupełnie naturalny sposób. Ube po ugotowaniu smakuje jak słodkawy ziemniak i można go jeść w takiej formie, lub używać puree jako bazę do tworzenia innych potraw.  Z bulwy robi się też mąkę, wykorzystywaną często do zabarwiania wypieków. Łacińska nazwa tej rośliny to dioscorea alata, odpowiednik w języku polskim - pochrzyn skrzydlaty, ale zdaje się, że występująca na Filipinach fioletowa bulwa, jest jedną z wielu odmian tej rośliny. Batatów się doczekaliśmy w Polsce, być może ube też kiedyś do nas zawitają.

Lody z ube w kolorze lawendowym 
Bulwy ube są intenwywnie fioletowe wewnątrz (źródło: http://i.ebayimg.com/images/g/9j4AAOSwk5FUvdUx/s-l500.jpg)
5. Lemonsitos 

Śliczne malutkie cytrusiki, wyglądają jak miniatury limonek, w smaku trochę je przypominają, ale są dużo słodsze. Coś jak połączenie limonki z mandarynką. Ja wyciskałam z nich sok i mieszałam z wodą, tak powstawał pyszny orzeźwiający, ale niezbyt słodki napój. Rewelacyjne byłyby do alkoholowych drinków ;) 
Lemonsitos i bulwy ube z towarzystwie marchwi sprzedają się na targu w Tagbilaranie
Lemonsitos przypominają małe limonki
Lemonsitos