czwartek, 31 grudnia 2015

Bezglutenowe przekąski na Filipinach

bezglutenowe przekąski

W takim upale, jaki panuje na Filipinach, czasem nie mamy ochoty na obfity posiłek, więc warto przekąsić jakiś owoc, lub spróbować miejscowych wynalazków. Dziś kilka słów o przekąskach, z którymi spotkałam się na Filipinach i które mogłam bezpiecznie zjeść ;)

1. Chicharony
To cudo jadłam już w Ameryce Południowej i podejrzewam, że jest ono spuścizną kolonii hiszpańskich. Niektórzy pewnie się skrzywią, gdy wyjaśnię cóż to takiego, ale wielbiciele chipsów powinni koniecznie spróbować! Chicharón to nic innego jak świńska skórka usmażona na bardzo chrupiący skwarek, podobny do chipsa. Cóż, są i tacy co gustują w skórze na golonce (brrr), więc amatorów, szczególnie wśród Panów powinno się trochę znaleźć. Pamiętajcie by sprawdzić skład i kupować tylko te, które zawierają świnkę, olej i ewentualnie sól.
Chicharón :)
Paczka chrupiących chicharonów
2. Orzeszki
To przekąska, która często ratuje życie Celiakom ;) nic odkrywczego. Na Filipinach można dostać bez problemu solone orzeszki ziemne. Może ta wersja nie jest specjalnie zdrowa, ale zawsze coś. 

3. Żelki z owocu flaszowca - guyabano
Kolejna niekoniecznie zdrowa przekąska, którą udało mi się kupić na lotnisku w Tagbilaranie. Napis na opakowaniu głosi, że jest to suszone guyabano, jak najbardziej naturalne i bezglutenowe. W składzie oczywiście cukier, stabilizator i konserwant ;). Do tego podejrzanie żelkowa konsystencja, ale raz na jakiś czas chyba nas nie zabije, grunt, że bez glutenu. Nawet mi smakowało, tylko oczywiście, jak na mój gust za słodkie. 
Orzeszki i zżelowane guyabano, które kupiłam na lotnisku w Tagbilaranie
Skład żelków z guyabano
4. Morskie stwory
Nie pytajcie co to jest, bo nie mam pojęcia. Może ktoś mnie poratuje i poda nazwę, choćby łacińską. Z całą pewnością te morskie stwory, które zakupiłam na wycieczce na Virgin Island, są w tym zestawie najzdrowsze ;) Białko w czystej postaci! Sam mięsień! Ja uwielbiam takie dziwactwa, więc oczywiście musiałam spróbować, polecam, ale oczywiście pamiętajcie, żeby zamówić bez sosu. 
Coś! Zdaje się, że jeszcze żywe.
Później się to gotowało...
...następnie opiekało...
...tutaj podczas konsumpcji ;)
Inne morskie stwory, które ponoć też są jadalne, ale nie miałam okazji ich spróbować.

czwartek, 17 grudnia 2015

I co ty będziesz jeść na tych Filipinach?

Kultowa sałatka z kwiatami i pikantnym sosem imbirowym
               Gdy moja mama dowiedziała się, że planuję spędzić ponad dwa tygodnie na drugim końcu Świata (żeby to pierwszy raz) od razu jej główną troską stało się moje wyżywienie. Chyba każda mama tak reaguje ;) jednak moja posunęła się nawet do tego, że przeglądała informacje w Internecie i podsyłała mi ewentualne miejsca, gdzie być może będę mogła coś bezpiecznego spożyć. Dzięki niej trafiłam do fantastycznego miejsca, ale o tym za chwilę. 
            Czy Filipiny są krajem gdzie Celiacy znajdą bez problemu coś dla siebie do jedzenia? Z pewnością nie. Przed wyjazdem czytałam blogi podróżnicze, gdzie zachwalano urodę i klimat tego wyspiarskiego państwa oraz uprzejmość Filipińczyków, ale niespecjalnie zachwycano się jedzeniem. Raczej informacje były zgodne co do tego, że współczesna kuchnia filipińska zdominowana jest przez fast foody, o czym boleśnie przekonałam się na własnym brzuchu w Manilii. 
Mimo wszystko miałam ogromnie dużo szczęścia do jedzenia. Być może była to kwestia wyboru miejsca pobytu. Dwa tygodnie spędziłam na niewielkiej wysepce Panglao położonej w pobliżu większej, zwanej Bohol. Był to rzeczywiście raj, zupełnie jak z folderu turystycznego i to bez Photoshopa, ale jeśli chcecie się dowiedzieć więcej o tym miejscu odsyłam na blogi podróżnicze, bo ja tu będę się rozpisywać tylko o jedzeniu ;) Zamieszkałam w niewielkim hoteliku o dość oklepanej i banalnej nazwie "Royal Paradise" miejsce spokojne, kameralne i przytulne, jeśli chcecie odpocząć od zgiełku, to polecam, ale również dlatego, że dostawałam tam bezglutenowe śniadanie wliczone w cenę pobytu. Oczywiście nie było to zamierzone ze strony właścicielki i personelu, ale tak się złożyło, że wystarczyły niewielkie modyfikacje i po problemie. Śniadanie składało się z porcji ryżu, suszonych i podsmażonych rybek, jajka sadzonego, lub sałatki, w różnych kombinacjach i kawałka owocu, zazwyczaj był to arbuz. Takie obfite śniadanie przy trzydziestostopniowym upale w zasadzie załatwiało sprawę jedzenia na pół dnia. Uprzednio przeprowadziłam wywiad, żeby się dowiedzieć w jaki sposób przygotowują poszczególne części składowe posiłku i okazało się, że wystarczyło zrezygnować z sosu sojowego, w którym maczali rybki przed usmażeniem. Raz zdarzyła się pomyłka i zamiast ryżu dostałam tosty, ale błąd od razu naprawiono. Bez wdawania się w szczegóły obsługa była uprzedzona o tym, że mam "alergię" (bo to akurat zawsze w takich sytuacjach słowo klucz) i nie wolno mi podawać chleba, mąki, ani sosu sojowego. Tyle informacji wystarczyło, jak na oferowane tam menu. 
Bezglutenowe śniadanie :) rybki, sałatka i kawałek arbuza
Inna wersja hotelowego śniadania - rybki, jajko sadzone, ryż i arbuz
W hotelu można też było zamówić danie obiadowe w postaci smażonych ryb, krewetek i mięsa z dodatkami - ryżem, albo sałatką. Porcja smażonych na maśle krewetek kosztowała około 14 złotych, a smażona ryba 12 z pewnością są to dużo niższe ceny, niż nad Bałtykiem ;), więc korzystałam do woli i dość często po powrocie z plaży zamawiałam jakieś danie, ani razu nie miałam problemu z brzuchem. Czasami przygotowywałam sobie sałatkę, albo dusiłam warzywa w garnku do gotowania ryżu, który kupiłam w markecie w Tagbilaranie. Polecam takie cudo na wszelkie wyjazdy wystarczy podpiąć do prądu i oprócz ryżu można sobie ugotować zupę, duszone warzywa z kaszą gryczaną, jajko, a nawet usmażyć pokrojonego w kostkę kurczaka. W międzyczasie próbowałam lokalnych owoców i przekąsek o których jeszcze napiszę w kolejnych postach. 
Krewetki smażone na maśle w "Royal Paradise"
Smażona ryba z ryżem w "Royal Paradise"
           Jak wspomniałam mama przysyłała mi smsy z wyszukanymi przez siebie informacjami i ciekawostkami. W jednym z nich poleciła mi wizytę w Bohol Bee Farm, które okazało się fantastycznym miejscem, gdzie mogłam bezpiecznie zamówić kilka dań (po konsultacji z obsługą) i zwyczajnie się zrelaksować. Jest to dość rozległa farma położona około 3 km od naszego hotelu, gdzie hoduje się pszczoły i uprawia ekologiczne zioła i warzywa. Na farmie znajduje się restauracja, bungalowy do wynajęcia i manufaktura produkująca lody, herbaty ziołowe, mydełka z mleczkiem pszczelim, różnego rodzaju przetwory z miodem i ziołami, pamiątki dla turystów itd. Farma ma też swoje filie (The Buzzz Cafe) w postaci restauracji, kawiarni i sklepików w kilku miejscach na Boholu i Panglao, między innymi na plaży Alona i w centrum handlowym w Tagbilaranie, ale to co najważniejsze to jedzenie, które mają absolutnie przepyszne. Fantastycznie, że używają produktów organicznych, nieprzetworzonych, bez sztucznych dodatków, dzięki czemu łatwo ustalić, czy coś nam może zaszkodzić czy nie. 
The Buzzz Cafe na plaży Alona
The Buzzz Cafe na plaży Alona
Sklepik z produktami stworzonymi na Bohol Bee Farm
Zakochałam się w kwiatowej sałatce z pikantnym sosem i w zupie z owoców morza, mają też fantastyczne lody trzeba tylko pamiętać, żeby poprosić w miseczce, inaczej mogą je przynieść w wafelku. Te dania okazały się zupełnie bezpieczne, raz tylko w Tagbilaranie zamówiłam grillowaną ośmiornicę, podawaną z ryżem i sałatką i skończyło się bólem brzucha :( obstawiam sos do sałatki, albo coś było nie tak z ryżem. Wracając do mojej ulubionej sałatki z kwiatami, to składa się ona z podsmażonych kawałeczków kurczaka, prażonych orzechów ziemnych, jadalnych kwiatów, sałaty i osobno podawanego sosu, który jest pikantnym winegretem z imbirem. Postaram się odtworzyć przepis i wrzucić go za jakiś czas na bloga, jeśli kupię gdzieś te wszystkie jadalne kwiaty. Zupa z owoców morza była lekkim wywarem z krewetkami, małżami ośmiorniczkami i innymi stworami, które były bardzo świeże i przepyszne, towarzyszyły im chrupiące warzywa, coś cudownego. Jeśli chodzi o lody to podejrzewam, że swoją wyjątkowość zawdzięczają mleku kokosowemu. Mleko krowie jest dość drogie na Filipinach, z kolei kokosy rosną wszędzie i prawdopodobnie one stanowiły bazę tych niezwykle kremowych lodów. Przetestowałam te o smaku duriana, imbirowe i ube (fioletowy ziemniak) naprawdę nie wiem, które smakowały mi najbardziej. Bohol Bee Farm oferuje też różne ciekawe napoje, ale trzeba uważać co się zamawia, bo niektóre są bardzo słodkie. Ja proponuję spróbować soku z buko czyli młodego kokosa. Glutenowcom mogę polecić pizzę z owocami morza, mój chłopak do dziś wspomina ją z rozrzewnieniem. Okazuje się, że czasami gdy jest się przygotowanym na totalną pokarmową katastrofę, można się pozytywnie rozczarować znaleźć miejsca nawet nieświadomie przyjazne Celiakom i takich restauracji i hoteli w trakcie każdej podróży, życzę Wam jak najwięcej.  

Moja ulubiona sałatka kwiatowa w The Buzzz Cafe na Alona Beach 

Fantastyczna lekka zupa ze świeżych owoców morza z warzywami w restauracji Bohol Bee Farm
Lody z ube i imbirowe w restauracji Bohol Bee Farm
Lody z duriana i malunggay w The Buzzz Cafe - Alona Beach
Sok z buko (młodego kokosa) i imbirowa lemoniada (baaardzo słodka) w The Buzzz Cafe w Tagbilaranie
Lemoniada z trawy cytrynowej i sok z buko w The Buzzz Cafe na plaży Alona

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Celiak i bagaż podręczny



           Latanie tylko z bagażem podręcznym jest sporym wyzwaniem dla każdego, a co dopiero dla osoby na diecie. Jak pewnie niektórzy z Was wiedzą leciałam ostatnio dość daleko, bo aż na Filipiny, ale co ważne, na tą trzytygodniową wyprawę, musiałam się spakować w bagaż podręczny. Hmm...musiałam? No niby nie, ale to zdecydowanie zmniejszyło koszty mojej podróży o kilkaset złotych, więc skoro było to możliwe, to czemu nie podjąć wyzwania?
           Każdy kto choć raz leciał tanimi liniami, tylko z bagażem podręcznym, wie, że priorytetem jest sprawdzenie dopuszczalnych wymiarów i wagi bagażu oraz ograniczeń co do przedmiotów, które możemy tam spakować. Oczywiście egzekwowanie tego przez linie lotnicze to zupełnie inna sprawa. Zdarzało mi się lecieć z plecaczkiem wypchanym książkami, który ważył 16 kg, ale pamiętajmy, że zawsze mają prawo nas skontrolować. O tym akurat nie zamierzam się rozpisywać, bo takie tematy zalewają wszelkie fora i blogi podróżnicze, ale chciałam tylko zwrócić uwagę na fakt, że każda linia lotnicza ma swoje własne wytyczne, co do tego jak nasz tobołek powinien wyglądać i ile ważyć (ale od czego jest Internet). Sprawa komplikuje się gdy lecimy kilkoma różnymi samolotami (tym razem leciałam czterema liniami).
Istotne jest, żeby dokładnie rozważyć, co zabrać, czy to nam wystarczy i czy całe przedsięwzięcie  w ogóle nam się kalkuluje. W moim przypadku, było kilka za i przeciw i wyglądały one mniej więcej tak:

Plusy:
+ oszczędzam kilkaset złotych
+ nie muszę czekać na lotnisku na walizkę z luku bagażowego, mogę od razu się przesiąść na inny samolot jeśli mam mało czasu i nic dodatkowego ze sobą nie targam.
+ Nie muszę się przejmować, że bagaż zaginie gdzieś po drodze, lub zostanie uszkodzony.
+ Nie muszę brać dużo ubrań, bo jadę w jedno miejsce i ciepły klimat, więc powinnam dać radę.

Minusy:
- Potrzebuję miejsce na spakowanie jedzenie bezglutenowego ze względu na długie przesiadki
- Muszę zmieścić wszystkie moje kosmetyki (nic nie poradzę, że jestem od nich uzależniona)
- Muszę się liczyć z tym, że niektóre z moich rzeczy mogą nie przejść przez kontrolę bezpieczeństwa
- Ograniczenie w kupowaniu pamiątek z wakacji

          Jeśli zaczniemy rozważać plusy, to punkt pierwszy wyda się oczywisty, ale tak nie do końca jest. Jasne, że są osoby, które nie muszą się liczyć z pieniędzmi, ale w moim przypadku, no cóż :) 200 zł nie zrobiłoby różnicy, ale 600, czy 800 już tak, to jest sprawa indywidualna. Co do punktu drugiego, podróż tylko z bagażem podręcznym uratowała nam lot z Manili do Tagbilaran, na który ledwie zdążyliśmy przez opóźnienie w Pekinie (kwestia 10 - 15 minut!!). Problem zagubionego bagażu, albo takiego który przylatuje w zupełnie innym stanie, niż go nadaliśmy, raczej nie wymaga głębszych rozważań - każdy by się wściekł. Na koniec ciuchy! Wiem że dla niemal wszystkich kobiet to ważna sprawa ;) Zazwyczaj na wakacje bierzemy górę sukienek, szczególnie na all inclusive widać jak kreacje zmieniają się trzy razy dziennie, a i tak połowa z nich w stanie nietkniętym wraca do domu ;) do tego pięć par bucików, klapeczek, sandałków... Bądźmy szczerzy nie potrzebujemy tego wszystkiego, nawet gdy wyjeżdżamy na 2 tygodnie, jeśli tylko jesteśmy pewne pogody i zostajemy w jednym miejscu, gdzie ręczne przepranie bielizny, lekkiej sukienki, czy bluzeczki nie stanowi, żadnego problemu. Oczywiście co innego gdy nasz wyjazd ma charakter objazdowy, gdy musimy się liczyć z deszczem, albo jedziemy gdzieś gdzie zamiast 30 stopni, jest - 5.
Mój zestaw wyglądał tak:
- 2 krótkie kombinezony 
- 1 para lekkich spodni
- 4 koszulki (w tym jedna do spania)
- kilka par bielizny na zmianę
- 2 kostiumy kąpielowe
- 1 para sandałków, w czasie podróży miałam na sobie lekkie obuwie sportowe, a na miejscu kupiłam japonki
Ciepłego zestawu ubrań nie liczę, bo służył on głównie w podróży, więc miałam go na sobie, a nie pakowałam do bagażu. Zakładając, że i tak przez 50 % czasu moim jedynym ubraniem był dwuczęściowy strój plażowy, to w zupełności starczyło. Miałam zamiar na miejscu dokupić spodenki, albo mini spódniczkę, ale nie było takiej potrzeby. 
             Przejdę może do minusów. Punkt pierwszy i najważniejszy! Jedzenie!!  kilkunastogodzinna przesiadka w Pekinie wymusiła zabranie ze sobą dodatkowego prowiantu, który i tak mimo wszystko przy każdym locie polecam zapakować. Ja miałam ze sobą:
- wafle ryżowe
- sezamowy chleb bezglutenowy
- orzechy
- sezamki
- 2 słoiczki pasztetu bezglutenowego
- paczkowaną w małych porcjach owsiankę bezglutenową
-  bezglutenowe zupki w proszku
Przekąski, takie jak orzeszki, czy sezamki zawsze warto mieć ze sobą nawet idąc na zakupy, więc ich obecność jest oczywista. Pasztet, chleb i wafle zabrałam z myślą o przesiadce, przy czym musicie się liczyć z ewentualną konfiskatą pasztetu ;) mój przeszedł przez  kontrolę w Krakowie, Sztokholmie, pierwszą w Pekinie, w Manili, w Tagbilaranie, ponownie w Manili, a na powrotnej kontroli w Pekinie trafiłam na jakąś służbistkę, której nie dało się wytłumaczyć, że i tak nie zamierzam udawać się do Chin, że zjem to na lotnisku za parę godzin i że potrzebuję tego malutkiego słoiczka, bo choruję i nie mogę jeść w restauracji. Negocjacje skończyły się na tym, że pozwoliła mi skonsumować wafle z pasztetem tam gdzie stałam, czyli przed bramką na główny hol terminalu (bez komentarza). Owsiankę i zupki wzięłam raczej z myślą o głodzie, który dopada mnie już w miejscu przeznaczenia i zapewne na większości lotnisk by się nie przydały, ALE! Na lotnisku w Pekinie były automaty z wodą (również wrzątkiem), co uchroniło mnie i mojego chłopaka od niechybnej śmierci z wychłodzenia (prawie 14 godzin na nie ogrzewanym lotnisku, gdzie temperatura oscyluje w okolicach 8, może 10 stopni nie należy do przyjemności), bo mogliśmy sobie zrobić ciepłą zupkę, albo owsiankę i trochę się ogrzać. Poza tym myślę, że w samolotach na lotach międzykontynentalnych zawsze można się postarać o wrzątek, gdyby był problem z naszym specjalnym menu.
W moim przypadku jednym z głównych problemów jest ograniczenie kosmetyków. No cóż, mam swoje ulubione i ciężko mi się z nimi rozstać (myślę, że to skrzywienie, które pozostało mi po czasach studenckich, kiedy dorabiałam sobie pracując w perfumerii), a wiem, że zazwyczaj tam gdzie lecę nie kupię ich (nie wspominając o kosztach). Wybieram więc te najbardziej niezbędne, przelewam do buteleczek o pojemności 100 ml i zabieram maksymalną dopuszczalną ilość ;) Nie liczę drugiej kosmetyczki z mazidłami do makijażu ;) Stu mililitrowe opakowania szamponu do włosów, czy żelu do mycia spokojnie starczają nawet na miesięczny wyjazd. O tych wszystkich pojemnościach trzeba pamiętać jeśli nie chcemy się pozbyć kosmetyków (tak jak ja pasztetu ;)) warto też sprawdzić przed wylotem czego nie wolno przewozić w bagażu podręcznym. Na koniec sprawa pamiątek, w przypadku ograniczonego miejsca w plecaku, pozostaje nam zakup drobiazgów, przedmiotów lekkich i o niewielkiej objętości np. biżuterii, a jeśli kilka razy się przesiadamy, uważajmy co kupujemy na strefie bezcłowej, bo zasada 100 ml płynów cały czas nas obowiązuje.
          Co jeszcze warto zapakować jeśli zdołacie upchać (pomijam wszelką elektronikę i kable, bo tu już każdy zabiera to co chce i potrzebuje):
- kubek termiczny (dla każdego Celiaka absolutne must have), jak dacie radę to termos na jedzenie
- zestaw plastikowych sztućców i talerzyków
- żel lub chusteczki antybakteryjne
- mini apteczka (plastry, gazy, coś do odkażania, tabletki przeciwbólowe itp.)
- ciekawa książka
- papier toaletowy (to nie żart, w niektórych miejscach na świecie to priorytetowy element wyposażenia każdego podróżnika)
- chusteczki do higieny intymnej
- okulary przeciwsłoneczne z dobry filtrem UV
- buff
- saszetka na brzuszek ;) pomijam już fakt, że przydaje się na lotnisku, żeby mieć zawsze pod ręką paszport, karty pokładowe, telefon, portfel, chusteczkę i balsam do ust ;) ale zwyczajnie jest dodatkowym mini bagażem, którego raczej nikt się nie czepia, a na wakacjach świetnie zastępuje torebkę.
- mini suszarka do włosów (rozważcie nadprogramową opcję suszenia wypranej bielizny w miejscach, gdzie jest duża wilgotność powietrza ;))
- ręcznik szybkoschnący
- stopery do uszu
- latarka czołówka
- plastikowe pudełko na jedzenie
- nadmuchiwana poduszka
- mini śpiwór 
Jak widzicie nie taki diabeł straszny ;) To jest zestaw proponowany dla Celiaków, ale zdrowym osobom może też się przyda kilka wskazówek. Mam taką nadzieję ;) Jeśli macie jeszcze jakieś pomysły i swoje doświadczenia, piszcie w komentarzach. Powodzenia w pakowaniu!

poniedziałek, 30 listopada 2015

W biegu w Krakowie

Pyszne placki ziemniaczane z pieczarkami w Wielopole 3
Wasz Celiak nie tylko buja się w tropikach, ale czasem rzuci go na parę dni w Polskę. Tym razem siedzę sobie służbowo w Krakowie, tylko dwa dni, ale za to w niezwykle gościnnym miejscu, a w dodatku z widokiem na Wawel (chociaż ochrzciłam go już dawno mianem Wafla ;)). Gospodarze nasi zaprosili nas nas co prawda na śniadanie i obiad, no ale cóż, pomidorówką z makaronem i schabowym raczej się nie uraczę, chociaż z pewnością były pyszne.
Na szczęście w Krakowie na brak bezglutenowych lokali nie można narzekać. Wczoraj odwiedziłam jeden z nich, dziś przetestowałam inny i tak się objadłam, że toczę się jak kulka. Restauracje bezglutenowe znalazłam na stronie "menu bez glutenu" wszystkie blisko Rynku. Wczoraj wybór padł na Wielopole 3 (nazwa pochodzi od adresu), serwują tam dania wegetariańskie i większość jest bezglutenowa. Mogę polecić to miejsce z czystym sumieniem. Porcje jak dla mnie duże, nie za drogie (11-16 zł za danie główne) . Ja zjadłam zupę sezonową, która, tym razem była pikantną zupą pomidorową z ciecierzycą i quinoą (około 9  zł) i placki ziemniaczane z pieczarkami (ok 12 zł). Zupę bym bardziej doprawiła, ale placków już dawno nie jadłam i byłam zachwycona, były grubo tarte i chrupiące :) MEGA!! Dzisiaj wpadłam tam na chwilę na bezglutenową babeczkę z płynnym środkiem, nie wyobrażacie sobie błogostanu jaki pojawił się na moim obliczu :) Można tam też zamówić risotto, sałatkę, lub zapiekankę z kaszy jaglanej.
Zupa sezonowa w restauracji Wielopole 3

Risotto 
Dziś na obiad jadłam pyszną zupę czosnkową i bezglutenowe pierogi z mięsem w "Pod Baranem" na ulicy Św. Gertrudy. W karcie inne dania kuchni polskiej w wersji bezglutenowej i w dość szerokim wyborze, kusiła kaczka i dziczyzna, ale jak była możliwość zjeść pierogi, to szkoda było nie skorzystać, a warto bo farsz niemal identyczny jak robiła moja babcia, a ciasto jak na bezglutenowe, całkiem cienkie i elastyczne (foty poniżej, za ich jakość przepraszam, ale robione komórką, a w restauracjach, jak wiecie, światło raczej sprzyja przytulnej atmosferze, niż ostry zdjęciom i tak powinno być). Mój chłopak był po obiedzie, więc zamówił tatara i też był niezły. Ceny nieco wyższe (pierogi około 25 zł dziczyzna 65 zł, tatar 30 zł, zupa sezonowa 6 zł). Jutro przed wyjazdem może mi się uda przetestować jeszcze jedno miejsce. Jak na razie wybór bezglutenowego jedzenia w Krakowie całkiem przyzwoity, jestem miło zaskoczona, a co najważniejsze najedzona :)
Zupa czosnkowa "Pod baranem"
Befsztyk tatarski
Bezglutenowe pierogi z mięsem

sobota, 28 listopada 2015

Celiak w Air China - krótkie sprawozdanie z podróży chińskimi liniami lotniczymi :)

Cześć i czołem,
na wstępie chcę przeprosić za długą nieobecność, ale jak wiecie byłam w podróży. Co prawda plan był taki, że będę nadawała z Azji, ale ze względów technicznych nie wyszło to tak jak miało. Obiecuję nadrobić, a następnym razem lepiej się przygotować. Dziś tak na szybko, krótka relacja z lotu liniami Air China, czyli jak nas nakarmią, jeśli w ogóle to zrobią i czego możemy się spodziewać w chińskim samolocie ;)

Leciałam na trasie ze Sztokholmu do Manili z przesiadką w Pekinie (o lotnisku w Pekinie napiszę wkrótce) i z powrotem z Manili do Barcelony również przez Pekin. Bilet kupiłam w promocji, a co się z tym zazwyczaj wiąże przesiadka nie była zbyt korzystna, doliczając do tego opóźnienia spowodowane lekkimi opadami śniegu (co obsługę lotniska w Pekinie najwyraźniej przerosło) oraz dodatkowe loty, cała moja podróż na Filipiny trwała jakieś dwie doby, dokładnie nie liczyłam, ale wyglądało to mniej więcej tak:
Polski Bus przed 5 nad ranem z Wrocławia do Krakowa (3 i pół godziny)>> dojazd na lotnisko >> koło południa lot liniami Norwegian Air Shuttle do Sztokholmu >> około 4 godziny na przesiadkę >> po 18 lot Air China do Pekinu (około 10 - 11 godzin) >> przesiadka na lot Air China do Manili, która miała trwać około 10 godzin, a w rzeczywistości spędziłam na lotnisku prawie 14 godzin >> po 6 rano lot z Manili do Tagbilaranu liniami Cebu Pacific Air, na którą ledwo zdążyliśmy (półtorej godziny)>> lądowanie w miejscu przeznaczenia plus dojazd do hotelu. To daje wynik około 47 godzin ;)

Zakładając, że podróż będzie trwała jakieś dwie doby, a na posiłek bezglutenowy mogłam liczyć tylko w Air China (bo jak większość dużych linii lotniczych mają go w ofercie), oczywiście zaopatrzyłam się w odpowiedni prowiant i dobrze zrobiłam, bo jak się okazało w drodze na Filipiny mój bezglutenowy posiłek wyglądał tak:
Po czasie dowiedziałam się, że coś nie zadziałało systemie rezerwacji. Zapewne dlatego, że leciałam tymi liniami pierwszy raz i nie mieli moich danych w systemie, więc zamówienie aktywowało się dopiero w momencie drukowania biletu na lotnisku, a to już za późno, żeby zapewnili mi specjalny posiłek. Co prawda załoga przejęła się mną trochę i nawet parę osób mówiło po angielsku, więc udało im się wytłumaczyć, że proponowanego mi posiłku wegetariańskiego również nie mogę zjeść, a po ustaleniu co mogę, dostałam całą tacę owoców. Średnio to było pocieszające i sycące, ale resztę drogi jakoś przeżyłam, dzięki własnej przezorności.
Przed powrotem do Europy potwierdziłam jeszcze raz posiłek bezglutenowy i na trasie do Barcelony już nie było z tym problemu. Zawsze w pierwszej kolejności przynoszono mi moje specjalne menu i było ono jak najbardziej bezpieczne. W drodze z Manili do Pekinu dostałam całkiem smacznego, soczystego kurczaka, ziemniaki (bez soli) i trochę gotowanych warzyw. Do tego sałatkę owocową, banana i chipsy z mango. Muszę przyznać, że prezentowało się to dużo ładniej niż standardowy zestaw, który dostał mój chłopak (breja z ryżu z jakąś dziwnie różową, mieloną, niby wołowiną) i zapewne w smakowało też lepiej.
Po przesiadce, na trasie z Pekinu do Barcelony na obiad zaserwowano mi podobny zestaw, czyli kurczaka z warzywami i ziemniakami, do tego sałatkę owocową i sałatkę z wędzonym łososiem, sok pomarańczowy.

Na śniadanie dostałam omlet i owoce, a po międzylądowaniu w Wiedniu jak najbardziej europejską kanapkę bezglutenową z żółtym serem i pomidorem (przepraszam za brak zdjęć, ale już byłam tak zmęczona i głodna, że przypomniało mi się o tym po fakcie).
Jak sobie radziłam podczas przesiadek jeszcze napiszę, a na koniec zamieszczam podsumowanie moich wrażeń z podróży Air China:

Plusy:
+ możliwość zamówienia specjalnego menu
+ całkiem smaczne posiłki bezglutenowe (jak na samolotowe jedzenie)
+ samolot dość komfortowy z dotykowymi ekranami, wyborem filmów, programów tv i muzyki
+ loty w promocjach
+ bardzo dobra herbata (ale to chyba nie powinno dziwić)
+ załoga wykazywała chęć pomocy

Minusy:
- problemy z rezerwacją posiłku podczas pierwszego lotu
- słaba znajomość angielskiego wśród obsługi (niektóre stewardessy nie znały go wcale)
- bardzo ograniczona oferta alkoholu ( wiem, że dla niektórych jest to istotne ;))
- długi czas oczekiwania na przesiadkę w Pekinie, opóźnione i odwołane loty.
- dość kiepski wybór filmów w samolocie (chyba, że ktoś jest fanem chińskich produkcji i filmów akcji, mi zostały tylko bardzo średnie, hollywoodzkie komedie romantyczne i Minionki ;))

wtorek, 3 listopada 2015

Bezglutenowo na Równiku! Celiak w podróży przez Ekwador.

Bezglutenowy posiłek na samiutkim Równiku
                Ekwador mile mnie zaskoczył, bo nasłuchałam się trochę niepochlebnych opinii, ale mnie się podobało chociaż byłam tam zaledwie kilka dni. Podróżując droga lądową z Kolumbii do Peru,  zatrzymałam się na niecałe trzy doby w Quito. O atrakcjach turystycznych, krajobrazach i pogodzie nie będę się rozpisywać, bo nie taki cel przyświeca temu blogowi, wyjątek chciałabym zrobić tylko dla muzeów ze sztuką prekolumbijską, która jest absolutnie przecudowna i napomknąć, że jednym z najpiękniejszych miejsc na mojej trasie było prywatne muzeum Casa del Alabado.
Punktem obowiązkowym w Quito jest również spacer po Równiku. Na przedmieściach stolicy wybudowano cały kompleks, sal wystawienniczych, sklepików z pamiątkami i restauracyjek, skupionych wokół miejsca wyznaczającego Równik. Okazuje się, że Celiak może tam również coś przekąsić, znalazłam choclo con queso, czyli gotowaną kolbę białej, gruboziarnistej kukurydzy, serwowaną z tradycyjnym andyjskim serem. Podano mi do niej sól i sos (którego na wszelki wypadek nie tknęłam), zamówiłam jeszcze napar z liści koki i w zasadzie byłam całkiem ukontentowana. Identyczną kukurydzę z serem można kupić w południowym Peru na plaży, oraz na ulicach Arequipy.


             A co poza tym jadłam w Ekwadorze? Głównie własne zapasy (wafle ryżowe, orzechy itp.) i kupione w markecie owoce, ale ciepłe posiłki też trzeba było sobie zapewnić. Po przyjeździe do Quito, późnym wieczorem, dość długo szukałam czegoś rozgrzewającego do jedzenia. Ostatecznie postanowiliśmy "szarpnąć się" i wybór padł na mieszczącą się przy głównym placu, restaurację należącą do hotelu Plaza Grande. Zjadłam tam pyszną zupę z quinoą, a przepis na podobne danie znajdziecie na moim blogu Quinoa Raz!. W pozostałe dni żywiłam się bardziej ekonomicznie i poprzestałam na ziemniaczkach kreolskich, które zamawiałam w fast foodzie znajdującym się zaledwie 20 metrów dalej. Prosiłam bez sosu, obierałam ze skórek i dwa dni da się przeżyć, przynajmniej było to coś ciepłego ;). Na kolacje robiłam sobie wafle ryżowe z tuńczykiem z puszki i pomidorem, na śniadanie jadłam owoce i nie czułam się specjalnie głodna. Następnym razem postaram się wygospodarować trochę więcej czasu na Ekwador, a Wy możecie przenieść się w kulinarną, bezglutenową podróż na Równik gotując w listopadowy dzień we własnej kuchni zupę z quinoą, albo kolbę kukurydzy z serem (proponuję haloumi). :) Lecę się pakować na Filipiny ;) Pozdrawiam.

Kukurydza z polskiego marketu z serem halloumi, kaparami i amazońskimi papryczkami czereśniowymi, wszystko posypane solą ;) 

sobota, 31 października 2015

Śniadanie południowoamerykańskie po polsku ;)

                 Dlaczego po polsku? Takiego śniadania z całą pewnością nie uświadczycie w Ameryce Południowej. Tam na poranny posiłek serwuje się przesłodzony sok ze zmiksowanych owoców, równie przesłodzony dżem, napompowaną spulchniaczami białą bułkę, trochę masła i ewentualnie jajko w wybranej postaci ;). Do picia do wyboru różne herbaty i zioła (zazwyczaj kiepskiej jakości, w Peru jedynym pijalnym naparem, jak dla mnie, jest rumianek), albo kawa. To jest standardowe śniadanie kontynentalne, które dostaniemy wliczone w cenę noclegu w ekonomicznych hotelach. Z całej tej propozycji Celiak może zaryzykować zjedzenie jajka (najbezpieczniej poprosić na twardo w skorupce), wypicie soku i ziółek. Oczywiście na mieście jest większy wybór, ale jest to dodatkowy koszt, a czegoś bezpiecznego bez glutenu można szukać jak przysłowiowej igły w stogu siana.  Polecam więc liczyć na siebie i swój własny prowiant. Wystarczy mieć ze sobą wafle ryżowe, a resztę składników kupimy w markecie lub na lokalnym targu, w takich przypadkach polecam smaczliwkę i tuńczyka z puszki ;) Do takiego połączenia wracam często w Polsce.
              Moje dzisiejsze śniadanie składa się z samych południowoamerykańskich składników, których miałam tam pod dostatkiem, lub które kojarzą mi się z tamtejszą kuchnią, ale ponieważ śniadania w takiej postaci nie dostaniecie za oceanem, zatem jest to moja polska wersja.
             Królem zestawu jest pasta ze smaczliwki i tuńczyka z odrobiną majonezu, przyprawiona papryczką chilli, natką kolendry i solą . Łatwa do przygotowania w domu, a proporcje według własnego uznania. Wafle ryżowe nie są tam dostępne, ale ryż jest podstawą dzisiejszej południowoamerykańskiej kuchni, więc u mnie też jest bazą. Kanapkę przybrałam czerwoną cebulą, która w Peru, Ekwadorze, czy Kolumbii, jest bardziej popularna niż biała, słodką  i ostrą papryką, pomidorami - w końcu tam jest ich ojczyzna. Całość posypałam prażonymi pestkami dyni, które nie są tak powszechne jak w Polsce, dynia zresztą również, choć z Ameryki pochodzi, ale symbol jest ;). Polecam takie tematyczne śniadania i życzę smacznego.

Tak właśnie wygląda śniadanie "zdrowych" ludzi w Limie, niezbyt zachęcająco i szału nie ma, więc nie macie czego żałować. Z góry przepraszam za jakość zdjęcia, ale pochodzi ono z zamierzchłych czasów, gdy jeszcze nie byłam na diecie, a i technika poszła do przodu :)


piątek, 30 października 2015

Jesteśmy Fruteros :)

Galaretka z mango, papają i nasionami papai

                My tu w Kolumbii jesteśmy Fruteros. Słyszałam to hasło niemal codziennie. Nasz kolumbijski gospodarz na każdym kroku podkreślał ich narodową miłość do owoców. Potrafią je łączyć ze wszystkim i jeść pięć, albo i osiem razy dziennie ;) Zaczynając od śniadania, jego obowiązkową częścią składową jest gęsty sok ze zblendowanych owoców i to nie tylko w Kolumbii, ale w każdym południowoamerykańskim państwie, które odwiedziłam. W Peru najbardziej popularny jest sok z papai, albo z ananasa, trzeba tylko pamiętać żeby stanowczo zażądać owego koktajlu bez cukru, inaczej do już i tak słodkich owoców, dosypią taką ilość białych granulek jaką zawiera puszka coli. Raz widziałam jak dziewczyna robiła koktajl z truskawek na mleku (porcja dla jednej, maksymalnie dwóch osób) który dosłodziła sześcioma kopiastymi łyżkami cukru, a po chwili namysłu dosypała siódmą, co by z mało słodkie nie było ;)
Kolumbijczycy są jednak wyjątkowo kreatywni w serwowaniu owoców, nasz znajomy raczył nas najróżniejszymi sałatkami i owocowymi gazpacho. Szczególnie zapamiętałam sałatkę owocową z czerwoną cebulą, sałatą i majerankiem. Połączenie owoców z majerankiem bardzo przypadło mi do gustu, jak już wiecie zioło to  kocham nad życie. Na szczęście Kolumbijczycy używają go dość często w przeciwieństwie do swoich południowych sąsiadów.
               Faktycznie jest to owocowy raj, na bazarach i w supermarketach nie wiadomo co pierwsze obejrzeć, załadować do koszyka i kupić w celach konsumpcyjnych. Część tych owoców ma oczywiście rodowód azjatycki, ale warunki klimatyczne w Kolumbii również umożliwiają ich uprawę. Najwspanialsze jest to, że te wszystkie egzotyczne owoce smakują 5 razy bardziej tam gdzie rosną i mają czas dojrzeć, niż te za szybko zerwane i sprowadzane do naszych sklepów. Wiele z nich znałam już z Peru, ale niektóre mimo że były tam dostępne, to jednak bardziej popularne i częściej spotykane są właśnie w kraju naszych Fruteros. Nie sposób wymienić i opisać wszystkich więc stworzyłam TOP 5 owoców, którymi zajadałam się w Kolumbii, a na topową piątkę z Peru będziecie musieli jeszcze trochę poczekać. 
 

Papaja - ma podłużny kształt, miąższ koloru żółto - pomarańczowego, lub różowawy, bardzo delikatny w smaku. Środek owocu wypełniają liczne drobne pestki o ostrym smaku przypominającym nieco rzeżuchę. Ze względu na delikatny smak lubię łączyć papaję z innymi owocami, świetnie nadaje się do smoothie i sałatek owocowych. Jednak moim zdaniem najlepsze w papai są jej właściwości zdrowotne, posiada bowiem ona enzym zwany papainą, który pobudza trawienie, szczególnie dużo jest go w pestkach, więc w razie niestrawności polecam ;) Ponoć świetne są też maseczki na twarz z rozgniecionego owocu ;) Papaję można coraz częściej spotkać u nas w sprzedaży, ostatnio zakupiłam w rozsądnej cenie w jednym z dyskontów (tym sygnowanym sympatycznym owadem ;)) Niestety długo transportowane papaje, które dojrzewają jeszcze w domu na parapecie, dużo tracą ze swego i tak delikatnego smaku, niemniej jednak polecam.
Papaja ;)
Mango - jest dość łatwo dostępne w Polsce ostatnio bardzo często spotykam je w marketach, co mnie bardzo cieszy, bo to wyjątkowo smaczny i soczysty owoc. Ma kształt nerkowaty, miąższ jest intensywnie żółty, natomiast skórka zielonkawo - czerwona, czasem żółtawa, a nawet wchodzi w odcienie fioletu, kolor skórki zależy od odmiany. Owoc ma jedną dużą podłużną pestkę, wokół której miąższ jest włóknisty i trudno go oddzielić. Warto poczekać, aż owoc dojrzeje, bo niedojrzałe mango nie jest niczym nadzwyczajnym jest twarde i bez smaku. Dość trudno rozpoznać kiedy owoc jest dojrzały, ale wszystko jest kwestią wprawy. Musi się delikatnie uginać pod palcem, nie może być zupełnie twarde, a miąższ powinien być intensywnie żółty, jeśli jest zielonkawy, lub blado żółty to znak, że za wcześnie się do niego dobraliśmy. Mango jest bardzo słodkie, porównałabym jego smak do dojrzałej nektarynki, ale ma coś co je wyróżnia i co lubię w nim najbardziej, a jest to specyficzny żywiczny posmak, bo mango zawiera terpentynę, która wraz z dojrzewaniem zanika, ale delikatna nuta pozostaje. Z tego samego powodu moim ulubionym winem jest grecka Retsina ;) Zastosowanie kulinarne tego owocu to temat rzeka, ale ja polecam indyjskie mango lassi, lub sałatkę z mango i majerankiem :)
Sałatka 3M ;) Mango, melon, majeranek. Nie mylić z trudno dostępnym M3, a tym bardziej z "M jak miłość", bo grozi niestrawnością ;)
Guajawa - (inna pisownia to gwajawa, gujawa, guawa i jeszcze sporo by się znalazło) test to jeden z tych owoców, którego smaku nie da się porównać z niczym innym i jeden z bardziej przeze mnie poszukiwanych :) Niestety w Polsce jeszcze nie spotkałam, a szkoda, ale na pewno kojarzycie napoje o smaku guajawy, nie to samo co owoc, ale zawsze coś. Niestety nawet w Ameryce Południowej czasem trzeba jej trochę poszukać w Kolumbii jest częściej spotykana, ale już w południowym Peru jej dostępność zależy od sezonu. Guajawa jest wielkości jabłka, ale wyglądem trochę przypomina pigwę. Ma gładką, woskowaną skórkę w kolorze zielonkawo żółtym, miąższ w zależności od odmiany jest różowawy, biały, lub wpadający delikatnie w żółty. Guajawa najczęściej wykorzystywana jest do sporządzania napojów - soków i kompotów, ale ze względu na dużą zawartość pektyn jest doskonałą bazą domowych dżemów. Można ja też jeść na surowo, musi być jednak dojrzała, miękka i mocno aromatyczna. Owoc ten ma ponoć bardzo dużo witaminy C. Dla mnie absolutnym hitem jest sok ze zblendowanej guajawy, zamawiałam go zawsze w pierwszej kolejności :) był priorytetem przed wszystkimi innymi sokami, mogłabym go pić hektolitrami.

Gęsty koktajl z papai zblendowanej z bananem i napojem z guajawy
Proporcje: 1 banan, pół papai, szklanka napoju z guajawy ;)
 Mangostan - a to cudo pierwszy raz widziałam właśnie podczas mojego tegorocznego pobytu w Kolumbii, wesołe kuleczki w kolorze bakłażanowym od razu przykuły moją uwagę i w trybie natychmiastowym zostały zakupione. A już zupełnie wzruszyło mnie wnętrze twardej skorupy, które skojarzyło mi się z mięciutką bawełną. W rzeczywistości są to cząsteczki sprężystego, białego miąższu otaczającego pestkę. Wyglądają trochę jak ząbki czosnku. W smaku mangostan jest słodki i delikatny, kremowy. Owoc najlepiej jeść, jak ja to mówię, sam ze sobą ;) na świeżo, bezpośrednio po obraniu. W sprzedaży dostępne są herbatki i różne suplementy z mangostanu, którym przypisuje się niemal nadprzyrodzone właściwości ;) ale myślę, że jednak to nie to samo co świeży owoc. A taki właśnie widziany był ponoć ostatnio w jednym z bardziej ekonomicznych supermarketów ;) niestety w moim mieście nie znalazłam, kupiłam tam natomiast pitaję.

Pitaja - zwana jest też smoczym owocem ze względu na grubą, łuskowatą skórkę. Skórka może mieć kolor żółty lub różowy, po przekrojeniu owoc wypełnia biały miąższ o lekko galaretowatej konsystencji z licznymi drobnymi pesteczkami. Ponoć występuje też odmiana o czerwonym miąższu. Pitaja jest wyjątkowo urodziwa, wręcz malownicza ;) Osobiście zakochałam się w tym kaktusowym owocu i mogłabym jeść kilka dziennie, gdyby nie jego pewne właściwości, o których za chwilę. Pitaja w smaku przypomina trochę kiwi, ale jest mniej kwaśna. Najlepiej przekroić owoc wzdłuż i wybrać miąższ łyżeczką, świetnie się też sprawdza jako składnik sałatek owocowych. Nasz Kolumbijczyk widząc, że codziennie znoszę do domu pitaję,  przestrzegał mnie ze śmiechem przed nią, bo ponoć poprawia ona perystaltykę jelit i pomaga w wypróżnieniu, a nadmierne spożycie może spowodować nagły efekt przeczyszczający. Ja jakoś tego nie doświadczyłam, ale w zasadzie po długiej podróży samolotem to całkiem przydatna właściwość ;).
Pitaja ;)
Sałata z liczi, pitają i granatem