sobota, 31 października 2015

Śniadanie południowoamerykańskie po polsku ;)

                 Dlaczego po polsku? Takiego śniadania z całą pewnością nie uświadczycie w Ameryce Południowej. Tam na poranny posiłek serwuje się przesłodzony sok ze zmiksowanych owoców, równie przesłodzony dżem, napompowaną spulchniaczami białą bułkę, trochę masła i ewentualnie jajko w wybranej postaci ;). Do picia do wyboru różne herbaty i zioła (zazwyczaj kiepskiej jakości, w Peru jedynym pijalnym naparem, jak dla mnie, jest rumianek), albo kawa. To jest standardowe śniadanie kontynentalne, które dostaniemy wliczone w cenę noclegu w ekonomicznych hotelach. Z całej tej propozycji Celiak może zaryzykować zjedzenie jajka (najbezpieczniej poprosić na twardo w skorupce), wypicie soku i ziółek. Oczywiście na mieście jest większy wybór, ale jest to dodatkowy koszt, a czegoś bezpiecznego bez glutenu można szukać jak przysłowiowej igły w stogu siana.  Polecam więc liczyć na siebie i swój własny prowiant. Wystarczy mieć ze sobą wafle ryżowe, a resztę składników kupimy w markecie lub na lokalnym targu, w takich przypadkach polecam smaczliwkę i tuńczyka z puszki ;) Do takiego połączenia wracam często w Polsce.
              Moje dzisiejsze śniadanie składa się z samych południowoamerykańskich składników, których miałam tam pod dostatkiem, lub które kojarzą mi się z tamtejszą kuchnią, ale ponieważ śniadania w takiej postaci nie dostaniecie za oceanem, zatem jest to moja polska wersja.
             Królem zestawu jest pasta ze smaczliwki i tuńczyka z odrobiną majonezu, przyprawiona papryczką chilli, natką kolendry i solą . Łatwa do przygotowania w domu, a proporcje według własnego uznania. Wafle ryżowe nie są tam dostępne, ale ryż jest podstawą dzisiejszej południowoamerykańskiej kuchni, więc u mnie też jest bazą. Kanapkę przybrałam czerwoną cebulą, która w Peru, Ekwadorze, czy Kolumbii, jest bardziej popularna niż biała, słodką  i ostrą papryką, pomidorami - w końcu tam jest ich ojczyzna. Całość posypałam prażonymi pestkami dyni, które nie są tak powszechne jak w Polsce, dynia zresztą również, choć z Ameryki pochodzi, ale symbol jest ;). Polecam takie tematyczne śniadania i życzę smacznego.

Tak właśnie wygląda śniadanie "zdrowych" ludzi w Limie, niezbyt zachęcająco i szału nie ma, więc nie macie czego żałować. Z góry przepraszam za jakość zdjęcia, ale pochodzi ono z zamierzchłych czasów, gdy jeszcze nie byłam na diecie, a i technika poszła do przodu :)


piątek, 30 października 2015

Jesteśmy Fruteros :)

Galaretka z mango, papają i nasionami papai

                My tu w Kolumbii jesteśmy Fruteros. Słyszałam to hasło niemal codziennie. Nasz kolumbijski gospodarz na każdym kroku podkreślał ich narodową miłość do owoców. Potrafią je łączyć ze wszystkim i jeść pięć, albo i osiem razy dziennie ;) Zaczynając od śniadania, jego obowiązkową częścią składową jest gęsty sok ze zblendowanych owoców i to nie tylko w Kolumbii, ale w każdym południowoamerykańskim państwie, które odwiedziłam. W Peru najbardziej popularny jest sok z papai, albo z ananasa, trzeba tylko pamiętać żeby stanowczo zażądać owego koktajlu bez cukru, inaczej do już i tak słodkich owoców, dosypią taką ilość białych granulek jaką zawiera puszka coli. Raz widziałam jak dziewczyna robiła koktajl z truskawek na mleku (porcja dla jednej, maksymalnie dwóch osób) który dosłodziła sześcioma kopiastymi łyżkami cukru, a po chwili namysłu dosypała siódmą, co by z mało słodkie nie było ;)
Kolumbijczycy są jednak wyjątkowo kreatywni w serwowaniu owoców, nasz znajomy raczył nas najróżniejszymi sałatkami i owocowymi gazpacho. Szczególnie zapamiętałam sałatkę owocową z czerwoną cebulą, sałatą i majerankiem. Połączenie owoców z majerankiem bardzo przypadło mi do gustu, jak już wiecie zioło to  kocham nad życie. Na szczęście Kolumbijczycy używają go dość często w przeciwieństwie do swoich południowych sąsiadów.
               Faktycznie jest to owocowy raj, na bazarach i w supermarketach nie wiadomo co pierwsze obejrzeć, załadować do koszyka i kupić w celach konsumpcyjnych. Część tych owoców ma oczywiście rodowód azjatycki, ale warunki klimatyczne w Kolumbii również umożliwiają ich uprawę. Najwspanialsze jest to, że te wszystkie egzotyczne owoce smakują 5 razy bardziej tam gdzie rosną i mają czas dojrzeć, niż te za szybko zerwane i sprowadzane do naszych sklepów. Wiele z nich znałam już z Peru, ale niektóre mimo że były tam dostępne, to jednak bardziej popularne i częściej spotykane są właśnie w kraju naszych Fruteros. Nie sposób wymienić i opisać wszystkich więc stworzyłam TOP 5 owoców, którymi zajadałam się w Kolumbii, a na topową piątkę z Peru będziecie musieli jeszcze trochę poczekać. 
 

Papaja - ma podłużny kształt, miąższ koloru żółto - pomarańczowego, lub różowawy, bardzo delikatny w smaku. Środek owocu wypełniają liczne drobne pestki o ostrym smaku przypominającym nieco rzeżuchę. Ze względu na delikatny smak lubię łączyć papaję z innymi owocami, świetnie nadaje się do smoothie i sałatek owocowych. Jednak moim zdaniem najlepsze w papai są jej właściwości zdrowotne, posiada bowiem ona enzym zwany papainą, który pobudza trawienie, szczególnie dużo jest go w pestkach, więc w razie niestrawności polecam ;) Ponoć świetne są też maseczki na twarz z rozgniecionego owocu ;) Papaję można coraz częściej spotkać u nas w sprzedaży, ostatnio zakupiłam w rozsądnej cenie w jednym z dyskontów (tym sygnowanym sympatycznym owadem ;)) Niestety długo transportowane papaje, które dojrzewają jeszcze w domu na parapecie, dużo tracą ze swego i tak delikatnego smaku, niemniej jednak polecam.
Papaja ;)
Mango - jest dość łatwo dostępne w Polsce ostatnio bardzo często spotykam je w marketach, co mnie bardzo cieszy, bo to wyjątkowo smaczny i soczysty owoc. Ma kształt nerkowaty, miąższ jest intensywnie żółty, natomiast skórka zielonkawo - czerwona, czasem żółtawa, a nawet wchodzi w odcienie fioletu, kolor skórki zależy od odmiany. Owoc ma jedną dużą podłużną pestkę, wokół której miąższ jest włóknisty i trudno go oddzielić. Warto poczekać, aż owoc dojrzeje, bo niedojrzałe mango nie jest niczym nadzwyczajnym jest twarde i bez smaku. Dość trudno rozpoznać kiedy owoc jest dojrzały, ale wszystko jest kwestią wprawy. Musi się delikatnie uginać pod palcem, nie może być zupełnie twarde, a miąższ powinien być intensywnie żółty, jeśli jest zielonkawy, lub blado żółty to znak, że za wcześnie się do niego dobraliśmy. Mango jest bardzo słodkie, porównałabym jego smak do dojrzałej nektarynki, ale ma coś co je wyróżnia i co lubię w nim najbardziej, a jest to specyficzny żywiczny posmak, bo mango zawiera terpentynę, która wraz z dojrzewaniem zanika, ale delikatna nuta pozostaje. Z tego samego powodu moim ulubionym winem jest grecka Retsina ;) Zastosowanie kulinarne tego owocu to temat rzeka, ale ja polecam indyjskie mango lassi, lub sałatkę z mango i majerankiem :)
Sałatka 3M ;) Mango, melon, majeranek. Nie mylić z trudno dostępnym M3, a tym bardziej z "M jak miłość", bo grozi niestrawnością ;)
Guajawa - (inna pisownia to gwajawa, gujawa, guawa i jeszcze sporo by się znalazło) test to jeden z tych owoców, którego smaku nie da się porównać z niczym innym i jeden z bardziej przeze mnie poszukiwanych :) Niestety w Polsce jeszcze nie spotkałam, a szkoda, ale na pewno kojarzycie napoje o smaku guajawy, nie to samo co owoc, ale zawsze coś. Niestety nawet w Ameryce Południowej czasem trzeba jej trochę poszukać w Kolumbii jest częściej spotykana, ale już w południowym Peru jej dostępność zależy od sezonu. Guajawa jest wielkości jabłka, ale wyglądem trochę przypomina pigwę. Ma gładką, woskowaną skórkę w kolorze zielonkawo żółtym, miąższ w zależności od odmiany jest różowawy, biały, lub wpadający delikatnie w żółty. Guajawa najczęściej wykorzystywana jest do sporządzania napojów - soków i kompotów, ale ze względu na dużą zawartość pektyn jest doskonałą bazą domowych dżemów. Można ja też jeść na surowo, musi być jednak dojrzała, miękka i mocno aromatyczna. Owoc ten ma ponoć bardzo dużo witaminy C. Dla mnie absolutnym hitem jest sok ze zblendowanej guajawy, zamawiałam go zawsze w pierwszej kolejności :) był priorytetem przed wszystkimi innymi sokami, mogłabym go pić hektolitrami.

Gęsty koktajl z papai zblendowanej z bananem i napojem z guajawy
Proporcje: 1 banan, pół papai, szklanka napoju z guajawy ;)
 Mangostan - a to cudo pierwszy raz widziałam właśnie podczas mojego tegorocznego pobytu w Kolumbii, wesołe kuleczki w kolorze bakłażanowym od razu przykuły moją uwagę i w trybie natychmiastowym zostały zakupione. A już zupełnie wzruszyło mnie wnętrze twardej skorupy, które skojarzyło mi się z mięciutką bawełną. W rzeczywistości są to cząsteczki sprężystego, białego miąższu otaczającego pestkę. Wyglądają trochę jak ząbki czosnku. W smaku mangostan jest słodki i delikatny, kremowy. Owoc najlepiej jeść, jak ja to mówię, sam ze sobą ;) na świeżo, bezpośrednio po obraniu. W sprzedaży dostępne są herbatki i różne suplementy z mangostanu, którym przypisuje się niemal nadprzyrodzone właściwości ;) ale myślę, że jednak to nie to samo co świeży owoc. A taki właśnie widziany był ponoć ostatnio w jednym z bardziej ekonomicznych supermarketów ;) niestety w moim mieście nie znalazłam, kupiłam tam natomiast pitaję.

Pitaja - zwana jest też smoczym owocem ze względu na grubą, łuskowatą skórkę. Skórka może mieć kolor żółty lub różowy, po przekrojeniu owoc wypełnia biały miąższ o lekko galaretowatej konsystencji z licznymi drobnymi pesteczkami. Ponoć występuje też odmiana o czerwonym miąższu. Pitaja jest wyjątkowo urodziwa, wręcz malownicza ;) Osobiście zakochałam się w tym kaktusowym owocu i mogłabym jeść kilka dziennie, gdyby nie jego pewne właściwości, o których za chwilę. Pitaja w smaku przypomina trochę kiwi, ale jest mniej kwaśna. Najlepiej przekroić owoc wzdłuż i wybrać miąższ łyżeczką, świetnie się też sprawdza jako składnik sałatek owocowych. Nasz Kolumbijczyk widząc, że codziennie znoszę do domu pitaję,  przestrzegał mnie ze śmiechem przed nią, bo ponoć poprawia ona perystaltykę jelit i pomaga w wypróżnieniu, a nadmierne spożycie może spowodować nagły efekt przeczyszczający. Ja jakoś tego nie doświadczyłam, ale w zasadzie po długiej podróży samolotem to całkiem przydatna właściwość ;).
Pitaja ;)
Sałata z liczi, pitają i granatem



poniedziałek, 26 października 2015

Kilka słów o kawie i paneli :)

Kolumbijska kawa parzona po turecku z panelą ;)

                   Kolumbia słynie z kawy i nie bez powodu. Jej wyjątkowa jakość jest wynikiem warunków w jakich kawowe krzewy wzrastają i owocują. Porastają one nasłonecznione górskie stoki, idealnie jeśli pola znajdują się na wysokości 1200-1800 metrów nad poziomem morza. W takim klimacie rośliny poddawane są optymalnemu nasłonecznieniu, temperaturze i wilgotności. Ponoć najlepsze są dla nich gleby z pyłem wulkanicznym, które w tej części świata są powszechne.
                  Kolumbijczycy nie wyobrażają sobie życia bez kawy, codzienne delektowanie się filiżanką czarnego napoju jest dla nich takim samym rytuałem, jak dla większości Europejczyków. Natomiast kultura picia kawy zupełnie nie istnieje w Peru, co w pewnym momencie strasznie zaczęło mnie razić, mimo, że sama nie należę do fanatyków kawy i nie muszę jej pić codziennie. Było dla mnie czymś zupełnie niezrozumiałym, że kawiarnie można spotkać tylko w większych miastach, że są to zazwyczaj wyłącznie sieciówki i że siedzą w nich sami "gringos". Oczywiście wyjątki się zdarzają, ale nie zmienia to faktu, że nadal są to wyjątki ;) Ale o kawie, a w zasadzie jej braku w Peru napiszę innym razem, bo dziś miało być o Kolumbii. A tam sytuacja jest zupełnie odwrotna, kawiarnie znajdziecie na każdym rogu i są to zarówno kawiarnie różnych sieci, jak i przytulne prywatne lokale, niekiedy połączone z rodzinnymi piekarniami. Serwują one głównie kawę z ekspresu i w Kolumbii, jak zauważyłam, jest to najpopularniejszy sposób przygotowywania jej, ale z kawą parzoną po turecku również się spotkałam. Sama często parzę ją w tygielku przywiezionym kiedyś z Tunezji, albo we włoskiej kawiarce, ale szczerze mówiąc specjalistą od niej u mnie w domu jest mój chłopak, więc zazwyczaj się nie wtrącam :). Wracając do Kolumbijczyków to tradycyjnie piją oni kawę czarną zwaną tinto, ale coraz częściej i coraz chętniej eksperymentują i poza kawą z mlekiem (zwaną pintado), można też się jej napić z najróżniejszymi dodatkami, takimi jak czekolada, czy przyprawy. Dla mnie idealnym połączeniem byłaby kolumbijska kawa z kolumbijskim rumem ;).
Tinto często jest słodzone i to nie zwykłym cukrem, a panelą. Wynalazek ten to nic innego jak odparowany sok z trzciny cukrowej, formowany w bloki, niekiedy przerabiany na kostki, lub proszkowany. W Kolumbii jest to jeden z podstawowych i niezbędnych w każdym domu produktów spożywczych. Żaden szanujący się Kolumbijczyk nie ruszy w dłuższą, zagraniczną podróż bez swojej paneli. Są do niej tak przywiązani, że nie mogłam uwierzyć własnym oczom, widząc na przejściu granicznym walizki w 1/3 wypełnione blokami paneli, jakby to były sztabki złota ;) (no ale cóż ja jeżdżę do Peru z dwudziestoma paczkami majeranku ;) więc co kto woli). Mój słodkolubny chłopak oczywiście był zafascynowany tym cudem i przywiózł pudełko panelowych kosteczek do Polski. Warto też wspomnieć, że w Kolumbii przypisuje się paneli właściwości zdrowotne (porównywalnie z naszym uwielbieniem do miodu), popularny jest ciepły napój z wody, soku z limonki i paneli (agua de panela), który koniecznie trzeba pić przy każdym przeziębieniu, a przy innych choróbskach niby też nie zaszkodzi ;).
Mi ze słodyczy dużo bardziej odpowiadały prażone ziarna kawy w czekoladzie, które niekiedy podawano w kawiarniach, ale można je było również kupić w różnej wielkości opakowaniach. Oczywiście zrobiły one furorę wśród rodziny i znajomych po naszym powrocie do Polski.
               A gdzie można się napić kolumbijskiej kawy w Polsce? Niemal wszędzie, zawsze można poszukać w lokalnych kawiarniach. Ja na kawę, niekoniecznie kolumbijską, chodzę (chociaż teraz to już jeżdżę, bo po przeprowadzce za daleko) do wrocławskiego "Rozrusznika" jest to jedno z moich ukochanych miejsc. Jeśli nie lubicie kawy polecam zamówić zieloną herbatę, albo jakiś napój. Można tam też posłuchać muzyki z winyli, przejrzeć książkę lub zagrać w statki ;).
Gdy nie byłam jeszcze na diecie, jadłam w "Rozruszniku" najpyszniejsze czekoladowe ciasto świata. W sprawie owego cuda mam dwie wiadomości jedną dobrą, a jedną złą :( . Dopytałam u źródła i okazało się, że w cieście nie ma ani grama mąki, ale niestety inne składniki mają na opakowaniach wyszczególniony gluten w informacji o alergenach. W związku z tym ja z moją celiakią nadal nie mogę tego obłędnego wypieku jeść (może to się zmieni, liczę na to, że jednak zastosują bezglutenowe odpowiedniki), ale jeśli ktoś z Was jest na diecie z własnego wyboru to jeden kawałeczek od czasu do czasu nie zaszkodzi. Polecam :)


Kawa, ciacho czekoladowe i gra w statki ;) moje ulubione w "Cafe Rozrusznik"
Cafe Rozrusznik
Cafe Rozrusznik

czwartek, 15 października 2015

Ziemniaczki kreolskie po polsku, czyli z trzema sosami ;)

Pisałam ostatnio, że w drodze powrotnej z San Agustin zamówiłam danie z pieczonymi ziemniaczkami kreolskimi, spotkałam je jeszcze później w Ekwadorze, a w Peru kupowałam regularnie. Straszni mi one przypadły do gustu, a że jestem pyrożercą postanowiłam wprowadzić je do mojej kuchni. Oczywiście nie spotkałam tej odmiany u nas w sprzedaży, ale zastępuję je najmniejszymi ziemniaczkami, jakie uda mi się kupić. Piekę je w piekarniku i podaję z różnymi sosami. Jako że Polacy uwielbiają sosy i dodają je do wszystkiego łącznie z pizzą, co z kolei Włosi uważają za profanację, postanowiłam je nazwać, trochę z przekory "ziemniaczkami kreolskimi po polsku". Tym razem wersja z trzema białymi sosami.

Składniki:

15 możliwie najmniejszych ziemniaków
olej roślinny
sól

Składniki na sos chrzanowy:

3 łyżki gęstego jogurtu
1 łyżka bezglutenowego majonezu
2 łyżki chrzanu
sól

Składniki na sos ziołowo-pieprzowy:

2 łyżki gęstego jogurtu
2 łyżki bezglutenowego majonezu
2 łyżki posiekanych świeżych ziół (majeranek, bazylia, rozmaryn)
1 łyżeczka suszonego majeranku
kilka ziaren różowego pieprzu
sól

Składniki na sos tzatziki:

1 zielony ogórek
1 mały ząbek czosnku
4 łyżki gęstego jogurtu
świeżo zmielony pieprz
sól

Wykonanie:

Ziemniaczki dokładnie myjemy, smarujemy olejem, solimy, układamy na blaszce, lub w naczyniu żaroodpornym i wkładamy do piekarnika nagrzanego do 220 stopni na 15-20 minut. Pierwsze dwa sosy są banalne, po prostu mieszamy ze sobą wszystkie składniki. Sos Tzatzyki też do trudnych nie należy, ogórka obieramy ścieramy na tarce na małych oczkach, solimy, czekamy aż puści sok, odciskamy jego nadmiar, dodajemy przeciśnięty przez praskę ząbek czosnku, jogurt, doprawiamy, mieszamy, gotowe! Polecam też na niespodziewaną wizytę gości, gotowe w 20 minut, sosy można spokojnie zrobić gdy ziemniaczki są w piekarniku. :D





czwartek, 8 października 2015

Bezglutenowo w San Agustin, czyli Celiak jedzie w głąb Kolumbii

Rzeźba prekolumbijska w parku archeologicznym w San Agustin

                  Coś przez tą nieszczęsną ósemkę, nie mogłam się zabrać za pisanie. Ale już! Trzeba nadrobić zaległości :) A dziś o wyjątkowo pięknym miejscu, dla Celiaka takiego jak ja, miejscu magicznym, ale absolutnie nie bezglutenowym ;). Trzeba więc się samemu dobrze  przygotować i liczyć na życzliwych i rozumnych ludzi, których na szczęście na drodze spotkałam :)
                 San Agustin leży w górnym biegu rzeki Magdaleny w departamencie Huila i znane jest przede wszystkim z parku archeologicznego, gdzie można podziwiać monumentalne rzeźby i grobowce kultury nazwanej właśnie od tej miejscowości San Agustin. Atrakcja ta przyciąga turystów i naukowców z całego świata i my również wybraliśmy się z naszym kolumbijskim gospodarzem, aby ją zobaczyć. Na mapie może się to wydawać krótka trasa, ale odległości w Ameryce Południowej to nie to samo co odległości w Polsce. Z Bogoty samochodem jedzie się kilkanaście godzin, trzeba więc mieć drugiego kierowcę, lub zaplanować nocleg na trasie i oczywiście zaopatrzyć się w prowiant, co przezornie uczyniłam. Moi towarzysze podróży zatrzymali się na śniadanie w przydrożnym barze i zamówili kiełbaski z arepą, ja w tym czasie pałaszowałam zabrane z Polski wafle ryżowe z równie polskim bezglutenowym pasztetem z dzika (a raczej z dzikiem) wiadomej firmy ;), zapiliśmy to wszystko porządną kawą. Na drugie śniadanie miałam owoce, ale cóż wypadałoby też zjeść jakiś obiad, a ponieważ plan zwiedzania Kolumbii był dość napięty, to nie zdążyłam akurat tego dnia wstać bladym świtem i  tradycyjnie zrobić sobie kaszę gryczaną z warzywami do termosu. W takich sytuacjach jak dobrze wiecie, każdy Celiak, albo ryzykuje, albo głoduje, a ja nie cierpię głodować, o czym już zresztą pisałam. Ponieważ trasa do San Agustin wiedzie doliną Magdaleny, po drodze co jakiś czas mijaliśmy restauracje rybne, oczywiście nasz znajomy miał zaplanowane odwiedziny w jednej ze swoich ulubionych rybnych knajpek :) Zajechaliśmy na parking, lokal był niemal pełen, znaczy, że karmią dobrze, ale dylemat dnia, czy mają coś bez glutenu? W karcie, rzecz jasna, były najróżniejsze gatunki smażonych ryb, zapewne w panierce, więc odpada, ale przestudiowałam menu i znalazłam ryby na parze. Jedną taką zamówiłam z ryżem i sałatką, kelnerka została przez wszystkich moich współpodróżników z niezwykłą powagą poinformowana, że danie nie może mieć kontaktu z mąką bo Señorita (!) ma alergię (słowo klucz). Chyba się dziewczyna trochę przejęła, bo w oczach miała niepewność i stąpała później wokół mnie na paluszkach, jakby się bała, że sama jej obecność wywoła u mnie napady duszności, wysypkę, albo śmierć na miejscu ;) W każdym razie swoją rybę dostałam jak należy, zjadłam i nic wielkiego mi nie było. Owszem brzuch mnie trochę bolał wieczorem, ale zawsze mnie boli po dłuższej podróży, chyba wiele osób doświadcza takiego dyskomfortu.
               W San Agustin zatrzymaliśmy się w hotelu Yuma, który z czystym sumieniem mogę polecić (http://www.yumahotelsanagustin.com/). Hotel w stylu kolumbijskiej posiadłości wiejskiej, był bardzo przytulny i wygodny, a właściciele niezwykle mili, pomocni i otwarci. Śniadania były wliczone w cenę i gdy pierwszego dnia, wytłumaczyłam im czego nie mogę jeść, przez kolejne dni bez żadnych dodatkowych pytań i nagabywań "Czy może jednak?", dostawałam na śniadanie jajko, papaję, sok owocowy i kawę, bez wciskania mi jakiegokolwiek pieczywa. Za to naprawdę duży plus, bo taka postawa rzadko się zdarza. Kawę, którą mi tam podawano na śniadanie wspominam z rozrzewnieniem do dziś, bo jak wiecie Kolumbia z niej słynie, a właściciel hotelu miał własną plantację, która była jego drugim hobby, zaraz po goszczeniu przyjezdnych :) W San Agustin byłam trzy dni i pierwszego okazało się, że w całym mieście, a raczej mieścince nie ma żadnego lokalu, w którym mogłabym coś w miarę bezpiecznego zjeść. Pierwszego dnia nie jadłam nic poza moim własnym suchym prowiantem, tuńczykiem z puszki i egzotycznymi owocami kupionymi w małym lokalnym markecie i śniadaniem w hotelu, ale drugiego dnia wymiękłam i zjadłam ryż z soczewicą i smaczliwką, po czym oczywiście rozbolał mnie brzuch. Trzeciego dnia (nie wiem dlaczego dopiero trzeciego) wpadłam na oczywistą myśl, że przecież mogę zamówić obiad w hotelu i  znów stanęli na wysokości zadania. Dostałam grillowaną pierś z kurczaka z ziemniaczkami i sałatką i jadłam, aż mi się uszy trzęsły (jakby powiedział mój kochany tata ;)). W drodze powrotnej w restauracji w mieście Neiva zamówiłam podobny zestaw, kurczę z grilla i opiekane ziemniaczki kreolskie, nie było to tak pyszne jak w San Agustin, ale przeżyłam. Ziemniaczki kreolskie szczerze polecam, nie dość, że jestem ogromną fanką ziemniaków (w końcu niby pochodzę z Pyrlandii, ale ciiii), to jeszcze są one wyjątkowo urocze, bo malutkie i okrągłe, trochę jak nasze młode ziemniaczki w maju. Po południu zatrzymaliśmy się jeszcze u przydrożnych sprzedawców kokosów i to w zasadzie całkiem mnie usatysfakcjonowało :) Do Bogoty dotarliśmy w środku nocy, po wielogodzinnym staniu w niedzielnym korku, ale bezczelnie go przespałam, a następny dzień powitałam gorącą, mocną kolumbijską kawą, bo czymże innym?

Widok z tarasu w hotelu Yuma

Krzak kawy
Świeże ziarna kawy
Widok na okolicę - Park Archeologiczny San Agustin
Rzeźba kultury San Agustin

czwartek, 1 października 2015

Kolumbijskie ceviche z krewetek


Skoro już jesteśmy przy plażowym menu to postanowiłam zrobić sobie kolumbijskie ceviche z krewetek koktajlowych i przy okazji podzielić się przepisem w wersji light  i w pełnej wersji "na bogato", czyli tak jak jedzą Kolumbijczycy ;)

Wersja light, porcja na 2 osoby

składniki:

200 gram  krewetek koktajlowych
pół czerwonej cebulki
4 limonki
ostra papryka (opcjonalnie)
łyżka białego rumu (opcjonalnie)
świeża kolendra

Wykonanie:

Krewetki wrzucamy do wrzątku i odstawiamy na kilka minut, po czym przelewamy zimną wodą i  odcedzamy. Cebulkę kroimy w drobną kosteczkę lub piórka. Oba składniki mieszamy razem i zalewamy sokiem z limonek, dodajemy odrobinę ostrej papryki (najlepiej świeżej, ale może być suszona, ewentualnie z paczki) łyżkę białego rumu i posiekaną kolendrę, dokładnie mieszamy odstawiamy na 5 minut do lodówki i możemy jeść. 


 

Pełna wersja:

składniki:

200 gram  krewetek koktajlowych
pół czerwonej cebulki
4 limonki
ostra papryka (opcjonalnie)
łyżka białego rumu (opcjonalnie)
świeża kolendra
3 łyżki ketchupu bezglutenowego
1 łyżka majonezu bezglutenowego

Wykonanie:

Krewetki wrzucamy do wrzątku i odstawiamy na kilka minut, po czym przelewamy zimną wodą i  odcedzamy. Cebulkę kroimy w drobną kosteczkę lub piórka. Oba składniki mieszamy razem i zalewamy sokiem z limonek, dodajemy odrobinę ostrej papryki (najlepiej świeżej, ale może być suszona, ewentualnie z paczki) łyżkę białego rumu, posiekaną kolendrę, ketchup i majonez, dokładnie mieszamy, odstawiamy na 5 minut do lodówki i możemy jeść.