 |
Rzeźba prekolumbijska w parku archeologicznym w San Agustin |
Coś przez tą nieszczęsną ósemkę, nie mogłam się zabrać za
pisanie. Ale już! Trzeba nadrobić zaległości :) A dziś o wyjątkowo pięknym
miejscu, dla Celiaka takiego jak ja, miejscu magicznym, ale absolutnie nie
bezglutenowym ;). Trzeba więc się samemu dobrze przygotować i liczyć na życzliwych i rozumnych
ludzi, których na szczęście na drodze spotkałam :)
San Agustin leży w górnym biegu rzeki Magdaleny w
departamencie Huila i znane jest przede wszystkim z parku archeologicznego,
gdzie można podziwiać monumentalne rzeźby i grobowce kultury nazwanej właśnie
od tej miejscowości San Agustin.
Atrakcja ta przyciąga turystów i naukowców z całego świata i my również
wybraliśmy się z naszym kolumbijskim gospodarzem, aby ją zobaczyć. Na mapie
może się to wydawać krótka trasa, ale odległości w Ameryce Południowej to nie
to samo co odległości w Polsce. Z Bogoty samochodem jedzie się kilkanaście
godzin, trzeba więc mieć drugiego kierowcę, lub zaplanować nocleg na trasie i
oczywiście zaopatrzyć się w prowiant, co przezornie uczyniłam. Moi towarzysze
podróży zatrzymali się na śniadanie w przydrożnym barze i zamówili kiełbaski z
arepą, ja w tym czasie pałaszowałam zabrane z Polski wafle ryżowe z równie
polskim bezglutenowym pasztetem z dzika (a raczej z dzikiem) wiadomej firmy ;), zapiliśmy to
wszystko porządną kawą. Na drugie śniadanie miałam owoce, ale cóż wypadałoby
też zjeść jakiś obiad, a ponieważ plan zwiedzania Kolumbii był dość napięty, to
nie zdążyłam akurat tego dnia wstać bladym świtem i tradycyjnie zrobić sobie kaszę gryczaną z
warzywami do termosu. W takich sytuacjach jak dobrze wiecie, każdy Celiak, albo
ryzykuje, albo głoduje, a ja nie cierpię głodować, o czym już zresztą pisałam.
Ponieważ trasa do San Agustin wiedzie doliną Magdaleny, po drodze co jakiś czas
mijaliśmy restauracje rybne, oczywiście nasz znajomy miał zaplanowane
odwiedziny w jednej ze swoich ulubionych rybnych knajpek :) Zajechaliśmy na
parking, lokal był niemal pełen, znaczy, że karmią dobrze, ale dylemat dnia,
czy mają coś bez glutenu? W karcie, rzecz jasna, były najróżniejsze gatunki
smażonych ryb, zapewne w panierce, więc odpada, ale przestudiowałam menu i znalazłam
ryby na parze. Jedną taką zamówiłam z ryżem i sałatką, kelnerka została przez
wszystkich moich współpodróżników z niezwykłą powagą poinformowana, że danie
nie może mieć kontaktu z mąką bo Señorita (!) ma alergię (słowo klucz). Chyba
się dziewczyna trochę przejęła, bo w oczach miała niepewność i stąpała później
wokół mnie na paluszkach, jakby się bała, że sama jej obecność wywoła u mnie
napady duszności, wysypkę, albo śmierć na miejscu ;) W każdym razie swoją rybę
dostałam jak należy, zjadłam i nic wielkiego mi nie było. Owszem brzuch mnie
trochę bolał wieczorem, ale zawsze mnie boli po dłuższej podróży, chyba wiele
osób doświadcza takiego dyskomfortu.
W San
Agustin zatrzymaliśmy się w hotelu Yuma, który z czystym sumieniem mogę polecić
(http://www.yumahotelsanagustin.com/). Hotel w stylu kolumbijskiej posiadłości
wiejskiej, był bardzo przytulny i wygodny, a właściciele niezwykle mili,
pomocni i otwarci. Śniadania były wliczone w cenę i gdy pierwszego dnia,
wytłumaczyłam im czego nie mogę jeść, przez kolejne dni bez żadnych dodatkowych
pytań i nagabywań "Czy może jednak?", dostawałam na śniadanie jajko,
papaję, sok owocowy i kawę, bez wciskania mi jakiegokolwiek pieczywa. Za to
naprawdę duży plus, bo taka postawa rzadko się zdarza. Kawę, którą mi tam
podawano na śniadanie wspominam z rozrzewnieniem do dziś, bo jak wiecie
Kolumbia z niej słynie, a właściciel hotelu miał własną plantację, która była
jego drugim hobby, zaraz po goszczeniu przyjezdnych :) W San Agustin byłam trzy
dni i pierwszego okazało się, że w całym mieście, a raczej mieścince nie ma
żadnego lokalu, w którym mogłabym coś w miarę bezpiecznego zjeść. Pierwszego
dnia nie jadłam nic poza moim własnym suchym prowiantem, tuńczykiem z puszki i
egzotycznymi owocami kupionymi w małym lokalnym markecie i śniadaniem w hotelu,
ale drugiego dnia wymiękłam i zjadłam ryż z soczewicą i smaczliwką, po czym
oczywiście rozbolał mnie brzuch. Trzeciego dnia (nie wiem dlaczego dopiero
trzeciego) wpadłam na oczywistą myśl, że przecież mogę zamówić obiad w hotelu i znów stanęli na wysokości zadania. Dostałam grillowaną pierś z
kurczaka z ziemniaczkami i sałatką i jadłam, aż mi się uszy trzęsły (jakby
powiedział mój kochany tata ;)). W drodze powrotnej w restauracji w mieście Neiva zamówiłam podobny zestaw,
kurczę z grilla i opiekane ziemniaczki kreolskie, nie było to tak pyszne jak w
San Agustin, ale przeżyłam. Ziemniaczki kreolskie szczerze polecam, nie dość,
że jestem ogromną fanką ziemniaków (w końcu niby pochodzę z Pyrlandii, ale
ciiii), to jeszcze są one wyjątkowo urocze, bo malutkie i okrągłe, trochę jak
nasze młode ziemniaczki w maju. Po południu zatrzymaliśmy się jeszcze u
przydrożnych sprzedawców kokosów i to w zasadzie całkiem mnie
usatysfakcjonowało :) Do Bogoty dotarliśmy w środku nocy, po wielogodzinnym
staniu w niedzielnym korku, ale bezczelnie go przespałam, a następny dzień
powitałam gorącą, mocną kolumbijską kawą, bo czymże innym?
 |
Widok z tarasu w hotelu Yuma |
 |
Krzak kawy |
 |
Świeże ziarna kawy |
|
 |
Widok na okolicę - Park Archeologiczny San Agustin |
 |
Rzeźba kultury San Agustin |
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz