czwartek, 8 października 2015

Bezglutenowo w San Agustin, czyli Celiak jedzie w głąb Kolumbii

Rzeźba prekolumbijska w parku archeologicznym w San Agustin

                  Coś przez tą nieszczęsną ósemkę, nie mogłam się zabrać za pisanie. Ale już! Trzeba nadrobić zaległości :) A dziś o wyjątkowo pięknym miejscu, dla Celiaka takiego jak ja, miejscu magicznym, ale absolutnie nie bezglutenowym ;). Trzeba więc się samemu dobrze  przygotować i liczyć na życzliwych i rozumnych ludzi, których na szczęście na drodze spotkałam :)
                 San Agustin leży w górnym biegu rzeki Magdaleny w departamencie Huila i znane jest przede wszystkim z parku archeologicznego, gdzie można podziwiać monumentalne rzeźby i grobowce kultury nazwanej właśnie od tej miejscowości San Agustin. Atrakcja ta przyciąga turystów i naukowców z całego świata i my również wybraliśmy się z naszym kolumbijskim gospodarzem, aby ją zobaczyć. Na mapie może się to wydawać krótka trasa, ale odległości w Ameryce Południowej to nie to samo co odległości w Polsce. Z Bogoty samochodem jedzie się kilkanaście godzin, trzeba więc mieć drugiego kierowcę, lub zaplanować nocleg na trasie i oczywiście zaopatrzyć się w prowiant, co przezornie uczyniłam. Moi towarzysze podróży zatrzymali się na śniadanie w przydrożnym barze i zamówili kiełbaski z arepą, ja w tym czasie pałaszowałam zabrane z Polski wafle ryżowe z równie polskim bezglutenowym pasztetem z dzika (a raczej z dzikiem) wiadomej firmy ;), zapiliśmy to wszystko porządną kawą. Na drugie śniadanie miałam owoce, ale cóż wypadałoby też zjeść jakiś obiad, a ponieważ plan zwiedzania Kolumbii był dość napięty, to nie zdążyłam akurat tego dnia wstać bladym świtem i  tradycyjnie zrobić sobie kaszę gryczaną z warzywami do termosu. W takich sytuacjach jak dobrze wiecie, każdy Celiak, albo ryzykuje, albo głoduje, a ja nie cierpię głodować, o czym już zresztą pisałam. Ponieważ trasa do San Agustin wiedzie doliną Magdaleny, po drodze co jakiś czas mijaliśmy restauracje rybne, oczywiście nasz znajomy miał zaplanowane odwiedziny w jednej ze swoich ulubionych rybnych knajpek :) Zajechaliśmy na parking, lokal był niemal pełen, znaczy, że karmią dobrze, ale dylemat dnia, czy mają coś bez glutenu? W karcie, rzecz jasna, były najróżniejsze gatunki smażonych ryb, zapewne w panierce, więc odpada, ale przestudiowałam menu i znalazłam ryby na parze. Jedną taką zamówiłam z ryżem i sałatką, kelnerka została przez wszystkich moich współpodróżników z niezwykłą powagą poinformowana, że danie nie może mieć kontaktu z mąką bo Señorita (!) ma alergię (słowo klucz). Chyba się dziewczyna trochę przejęła, bo w oczach miała niepewność i stąpała później wokół mnie na paluszkach, jakby się bała, że sama jej obecność wywoła u mnie napady duszności, wysypkę, albo śmierć na miejscu ;) W każdym razie swoją rybę dostałam jak należy, zjadłam i nic wielkiego mi nie było. Owszem brzuch mnie trochę bolał wieczorem, ale zawsze mnie boli po dłuższej podróży, chyba wiele osób doświadcza takiego dyskomfortu.
               W San Agustin zatrzymaliśmy się w hotelu Yuma, który z czystym sumieniem mogę polecić (http://www.yumahotelsanagustin.com/). Hotel w stylu kolumbijskiej posiadłości wiejskiej, był bardzo przytulny i wygodny, a właściciele niezwykle mili, pomocni i otwarci. Śniadania były wliczone w cenę i gdy pierwszego dnia, wytłumaczyłam im czego nie mogę jeść, przez kolejne dni bez żadnych dodatkowych pytań i nagabywań "Czy może jednak?", dostawałam na śniadanie jajko, papaję, sok owocowy i kawę, bez wciskania mi jakiegokolwiek pieczywa. Za to naprawdę duży plus, bo taka postawa rzadko się zdarza. Kawę, którą mi tam podawano na śniadanie wspominam z rozrzewnieniem do dziś, bo jak wiecie Kolumbia z niej słynie, a właściciel hotelu miał własną plantację, która była jego drugim hobby, zaraz po goszczeniu przyjezdnych :) W San Agustin byłam trzy dni i pierwszego okazało się, że w całym mieście, a raczej mieścince nie ma żadnego lokalu, w którym mogłabym coś w miarę bezpiecznego zjeść. Pierwszego dnia nie jadłam nic poza moim własnym suchym prowiantem, tuńczykiem z puszki i egzotycznymi owocami kupionymi w małym lokalnym markecie i śniadaniem w hotelu, ale drugiego dnia wymiękłam i zjadłam ryż z soczewicą i smaczliwką, po czym oczywiście rozbolał mnie brzuch. Trzeciego dnia (nie wiem dlaczego dopiero trzeciego) wpadłam na oczywistą myśl, że przecież mogę zamówić obiad w hotelu i  znów stanęli na wysokości zadania. Dostałam grillowaną pierś z kurczaka z ziemniaczkami i sałatką i jadłam, aż mi się uszy trzęsły (jakby powiedział mój kochany tata ;)). W drodze powrotnej w restauracji w mieście Neiva zamówiłam podobny zestaw, kurczę z grilla i opiekane ziemniaczki kreolskie, nie było to tak pyszne jak w San Agustin, ale przeżyłam. Ziemniaczki kreolskie szczerze polecam, nie dość, że jestem ogromną fanką ziemniaków (w końcu niby pochodzę z Pyrlandii, ale ciiii), to jeszcze są one wyjątkowo urocze, bo malutkie i okrągłe, trochę jak nasze młode ziemniaczki w maju. Po południu zatrzymaliśmy się jeszcze u przydrożnych sprzedawców kokosów i to w zasadzie całkiem mnie usatysfakcjonowało :) Do Bogoty dotarliśmy w środku nocy, po wielogodzinnym staniu w niedzielnym korku, ale bezczelnie go przespałam, a następny dzień powitałam gorącą, mocną kolumbijską kawą, bo czymże innym?

Widok z tarasu w hotelu Yuma

Krzak kawy
Świeże ziarna kawy
Widok na okolicę - Park Archeologiczny San Agustin
Rzeźba kultury San Agustin

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz