czwartek, 31 grudnia 2015

Bezglutenowe przekąski na Filipinach

bezglutenowe przekąski

W takim upale, jaki panuje na Filipinach, czasem nie mamy ochoty na obfity posiłek, więc warto przekąsić jakiś owoc, lub spróbować miejscowych wynalazków. Dziś kilka słów o przekąskach, z którymi spotkałam się na Filipinach i które mogłam bezpiecznie zjeść ;)

1. Chicharony
To cudo jadłam już w Ameryce Południowej i podejrzewam, że jest ono spuścizną kolonii hiszpańskich. Niektórzy pewnie się skrzywią, gdy wyjaśnię cóż to takiego, ale wielbiciele chipsów powinni koniecznie spróbować! Chicharón to nic innego jak świńska skórka usmażona na bardzo chrupiący skwarek, podobny do chipsa. Cóż, są i tacy co gustują w skórze na golonce (brrr), więc amatorów, szczególnie wśród Panów powinno się trochę znaleźć. Pamiętajcie by sprawdzić skład i kupować tylko te, które zawierają świnkę, olej i ewentualnie sól.
Chicharón :)
Paczka chrupiących chicharonów
2. Orzeszki
To przekąska, która często ratuje życie Celiakom ;) nic odkrywczego. Na Filipinach można dostać bez problemu solone orzeszki ziemne. Może ta wersja nie jest specjalnie zdrowa, ale zawsze coś. 

3. Żelki z owocu flaszowca - guyabano
Kolejna niekoniecznie zdrowa przekąska, którą udało mi się kupić na lotnisku w Tagbilaranie. Napis na opakowaniu głosi, że jest to suszone guyabano, jak najbardziej naturalne i bezglutenowe. W składzie oczywiście cukier, stabilizator i konserwant ;). Do tego podejrzanie żelkowa konsystencja, ale raz na jakiś czas chyba nas nie zabije, grunt, że bez glutenu. Nawet mi smakowało, tylko oczywiście, jak na mój gust za słodkie. 
Orzeszki i zżelowane guyabano, które kupiłam na lotnisku w Tagbilaranie
Skład żelków z guyabano
4. Morskie stwory
Nie pytajcie co to jest, bo nie mam pojęcia. Może ktoś mnie poratuje i poda nazwę, choćby łacińską. Z całą pewnością te morskie stwory, które zakupiłam na wycieczce na Virgin Island, są w tym zestawie najzdrowsze ;) Białko w czystej postaci! Sam mięsień! Ja uwielbiam takie dziwactwa, więc oczywiście musiałam spróbować, polecam, ale oczywiście pamiętajcie, żeby zamówić bez sosu. 
Coś! Zdaje się, że jeszcze żywe.
Później się to gotowało...
...następnie opiekało...
...tutaj podczas konsumpcji ;)
Inne morskie stwory, które ponoć też są jadalne, ale nie miałam okazji ich spróbować.

czwartek, 17 grudnia 2015

I co ty będziesz jeść na tych Filipinach?

Kultowa sałatka z kwiatami i pikantnym sosem imbirowym
               Gdy moja mama dowiedziała się, że planuję spędzić ponad dwa tygodnie na drugim końcu Świata (żeby to pierwszy raz) od razu jej główną troską stało się moje wyżywienie. Chyba każda mama tak reaguje ;) jednak moja posunęła się nawet do tego, że przeglądała informacje w Internecie i podsyłała mi ewentualne miejsca, gdzie być może będę mogła coś bezpiecznego spożyć. Dzięki niej trafiłam do fantastycznego miejsca, ale o tym za chwilę. 
            Czy Filipiny są krajem gdzie Celiacy znajdą bez problemu coś dla siebie do jedzenia? Z pewnością nie. Przed wyjazdem czytałam blogi podróżnicze, gdzie zachwalano urodę i klimat tego wyspiarskiego państwa oraz uprzejmość Filipińczyków, ale niespecjalnie zachwycano się jedzeniem. Raczej informacje były zgodne co do tego, że współczesna kuchnia filipińska zdominowana jest przez fast foody, o czym boleśnie przekonałam się na własnym brzuchu w Manilii. 
Mimo wszystko miałam ogromnie dużo szczęścia do jedzenia. Być może była to kwestia wyboru miejsca pobytu. Dwa tygodnie spędziłam na niewielkiej wysepce Panglao położonej w pobliżu większej, zwanej Bohol. Był to rzeczywiście raj, zupełnie jak z folderu turystycznego i to bez Photoshopa, ale jeśli chcecie się dowiedzieć więcej o tym miejscu odsyłam na blogi podróżnicze, bo ja tu będę się rozpisywać tylko o jedzeniu ;) Zamieszkałam w niewielkim hoteliku o dość oklepanej i banalnej nazwie "Royal Paradise" miejsce spokojne, kameralne i przytulne, jeśli chcecie odpocząć od zgiełku, to polecam, ale również dlatego, że dostawałam tam bezglutenowe śniadanie wliczone w cenę pobytu. Oczywiście nie było to zamierzone ze strony właścicielki i personelu, ale tak się złożyło, że wystarczyły niewielkie modyfikacje i po problemie. Śniadanie składało się z porcji ryżu, suszonych i podsmażonych rybek, jajka sadzonego, lub sałatki, w różnych kombinacjach i kawałka owocu, zazwyczaj był to arbuz. Takie obfite śniadanie przy trzydziestostopniowym upale w zasadzie załatwiało sprawę jedzenia na pół dnia. Uprzednio przeprowadziłam wywiad, żeby się dowiedzieć w jaki sposób przygotowują poszczególne części składowe posiłku i okazało się, że wystarczyło zrezygnować z sosu sojowego, w którym maczali rybki przed usmażeniem. Raz zdarzyła się pomyłka i zamiast ryżu dostałam tosty, ale błąd od razu naprawiono. Bez wdawania się w szczegóły obsługa była uprzedzona o tym, że mam "alergię" (bo to akurat zawsze w takich sytuacjach słowo klucz) i nie wolno mi podawać chleba, mąki, ani sosu sojowego. Tyle informacji wystarczyło, jak na oferowane tam menu. 
Bezglutenowe śniadanie :) rybki, sałatka i kawałek arbuza
Inna wersja hotelowego śniadania - rybki, jajko sadzone, ryż i arbuz
W hotelu można też było zamówić danie obiadowe w postaci smażonych ryb, krewetek i mięsa z dodatkami - ryżem, albo sałatką. Porcja smażonych na maśle krewetek kosztowała około 14 złotych, a smażona ryba 12 z pewnością są to dużo niższe ceny, niż nad Bałtykiem ;), więc korzystałam do woli i dość często po powrocie z plaży zamawiałam jakieś danie, ani razu nie miałam problemu z brzuchem. Czasami przygotowywałam sobie sałatkę, albo dusiłam warzywa w garnku do gotowania ryżu, który kupiłam w markecie w Tagbilaranie. Polecam takie cudo na wszelkie wyjazdy wystarczy podpiąć do prądu i oprócz ryżu można sobie ugotować zupę, duszone warzywa z kaszą gryczaną, jajko, a nawet usmażyć pokrojonego w kostkę kurczaka. W międzyczasie próbowałam lokalnych owoców i przekąsek o których jeszcze napiszę w kolejnych postach. 
Krewetki smażone na maśle w "Royal Paradise"
Smażona ryba z ryżem w "Royal Paradise"
           Jak wspomniałam mama przysyłała mi smsy z wyszukanymi przez siebie informacjami i ciekawostkami. W jednym z nich poleciła mi wizytę w Bohol Bee Farm, które okazało się fantastycznym miejscem, gdzie mogłam bezpiecznie zamówić kilka dań (po konsultacji z obsługą) i zwyczajnie się zrelaksować. Jest to dość rozległa farma położona około 3 km od naszego hotelu, gdzie hoduje się pszczoły i uprawia ekologiczne zioła i warzywa. Na farmie znajduje się restauracja, bungalowy do wynajęcia i manufaktura produkująca lody, herbaty ziołowe, mydełka z mleczkiem pszczelim, różnego rodzaju przetwory z miodem i ziołami, pamiątki dla turystów itd. Farma ma też swoje filie (The Buzzz Cafe) w postaci restauracji, kawiarni i sklepików w kilku miejscach na Boholu i Panglao, między innymi na plaży Alona i w centrum handlowym w Tagbilaranie, ale to co najważniejsze to jedzenie, które mają absolutnie przepyszne. Fantastycznie, że używają produktów organicznych, nieprzetworzonych, bez sztucznych dodatków, dzięki czemu łatwo ustalić, czy coś nam może zaszkodzić czy nie. 
The Buzzz Cafe na plaży Alona
The Buzzz Cafe na plaży Alona
Sklepik z produktami stworzonymi na Bohol Bee Farm
Zakochałam się w kwiatowej sałatce z pikantnym sosem i w zupie z owoców morza, mają też fantastyczne lody trzeba tylko pamiętać, żeby poprosić w miseczce, inaczej mogą je przynieść w wafelku. Te dania okazały się zupełnie bezpieczne, raz tylko w Tagbilaranie zamówiłam grillowaną ośmiornicę, podawaną z ryżem i sałatką i skończyło się bólem brzucha :( obstawiam sos do sałatki, albo coś było nie tak z ryżem. Wracając do mojej ulubionej sałatki z kwiatami, to składa się ona z podsmażonych kawałeczków kurczaka, prażonych orzechów ziemnych, jadalnych kwiatów, sałaty i osobno podawanego sosu, który jest pikantnym winegretem z imbirem. Postaram się odtworzyć przepis i wrzucić go za jakiś czas na bloga, jeśli kupię gdzieś te wszystkie jadalne kwiaty. Zupa z owoców morza była lekkim wywarem z krewetkami, małżami ośmiorniczkami i innymi stworami, które były bardzo świeże i przepyszne, towarzyszyły im chrupiące warzywa, coś cudownego. Jeśli chodzi o lody to podejrzewam, że swoją wyjątkowość zawdzięczają mleku kokosowemu. Mleko krowie jest dość drogie na Filipinach, z kolei kokosy rosną wszędzie i prawdopodobnie one stanowiły bazę tych niezwykle kremowych lodów. Przetestowałam te o smaku duriana, imbirowe i ube (fioletowy ziemniak) naprawdę nie wiem, które smakowały mi najbardziej. Bohol Bee Farm oferuje też różne ciekawe napoje, ale trzeba uważać co się zamawia, bo niektóre są bardzo słodkie. Ja proponuję spróbować soku z buko czyli młodego kokosa. Glutenowcom mogę polecić pizzę z owocami morza, mój chłopak do dziś wspomina ją z rozrzewnieniem. Okazuje się, że czasami gdy jest się przygotowanym na totalną pokarmową katastrofę, można się pozytywnie rozczarować znaleźć miejsca nawet nieświadomie przyjazne Celiakom i takich restauracji i hoteli w trakcie każdej podróży, życzę Wam jak najwięcej.  

Moja ulubiona sałatka kwiatowa w The Buzzz Cafe na Alona Beach 

Fantastyczna lekka zupa ze świeżych owoców morza z warzywami w restauracji Bohol Bee Farm
Lody z ube i imbirowe w restauracji Bohol Bee Farm
Lody z duriana i malunggay w The Buzzz Cafe - Alona Beach
Sok z buko (młodego kokosa) i imbirowa lemoniada (baaardzo słodka) w The Buzzz Cafe w Tagbilaranie
Lemoniada z trawy cytrynowej i sok z buko w The Buzzz Cafe na plaży Alona

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Celiak i bagaż podręczny



           Latanie tylko z bagażem podręcznym jest sporym wyzwaniem dla każdego, a co dopiero dla osoby na diecie. Jak pewnie niektórzy z Was wiedzą leciałam ostatnio dość daleko, bo aż na Filipiny, ale co ważne, na tą trzytygodniową wyprawę, musiałam się spakować w bagaż podręczny. Hmm...musiałam? No niby nie, ale to zdecydowanie zmniejszyło koszty mojej podróży o kilkaset złotych, więc skoro było to możliwe, to czemu nie podjąć wyzwania?
           Każdy kto choć raz leciał tanimi liniami, tylko z bagażem podręcznym, wie, że priorytetem jest sprawdzenie dopuszczalnych wymiarów i wagi bagażu oraz ograniczeń co do przedmiotów, które możemy tam spakować. Oczywiście egzekwowanie tego przez linie lotnicze to zupełnie inna sprawa. Zdarzało mi się lecieć z plecaczkiem wypchanym książkami, który ważył 16 kg, ale pamiętajmy, że zawsze mają prawo nas skontrolować. O tym akurat nie zamierzam się rozpisywać, bo takie tematy zalewają wszelkie fora i blogi podróżnicze, ale chciałam tylko zwrócić uwagę na fakt, że każda linia lotnicza ma swoje własne wytyczne, co do tego jak nasz tobołek powinien wyglądać i ile ważyć (ale od czego jest Internet). Sprawa komplikuje się gdy lecimy kilkoma różnymi samolotami (tym razem leciałam czterema liniami).
Istotne jest, żeby dokładnie rozważyć, co zabrać, czy to nam wystarczy i czy całe przedsięwzięcie  w ogóle nam się kalkuluje. W moim przypadku, było kilka za i przeciw i wyglądały one mniej więcej tak:

Plusy:
+ oszczędzam kilkaset złotych
+ nie muszę czekać na lotnisku na walizkę z luku bagażowego, mogę od razu się przesiąść na inny samolot jeśli mam mało czasu i nic dodatkowego ze sobą nie targam.
+ Nie muszę się przejmować, że bagaż zaginie gdzieś po drodze, lub zostanie uszkodzony.
+ Nie muszę brać dużo ubrań, bo jadę w jedno miejsce i ciepły klimat, więc powinnam dać radę.

Minusy:
- Potrzebuję miejsce na spakowanie jedzenie bezglutenowego ze względu na długie przesiadki
- Muszę zmieścić wszystkie moje kosmetyki (nic nie poradzę, że jestem od nich uzależniona)
- Muszę się liczyć z tym, że niektóre z moich rzeczy mogą nie przejść przez kontrolę bezpieczeństwa
- Ograniczenie w kupowaniu pamiątek z wakacji

          Jeśli zaczniemy rozważać plusy, to punkt pierwszy wyda się oczywisty, ale tak nie do końca jest. Jasne, że są osoby, które nie muszą się liczyć z pieniędzmi, ale w moim przypadku, no cóż :) 200 zł nie zrobiłoby różnicy, ale 600, czy 800 już tak, to jest sprawa indywidualna. Co do punktu drugiego, podróż tylko z bagażem podręcznym uratowała nam lot z Manili do Tagbilaran, na który ledwie zdążyliśmy przez opóźnienie w Pekinie (kwestia 10 - 15 minut!!). Problem zagubionego bagażu, albo takiego który przylatuje w zupełnie innym stanie, niż go nadaliśmy, raczej nie wymaga głębszych rozważań - każdy by się wściekł. Na koniec ciuchy! Wiem że dla niemal wszystkich kobiet to ważna sprawa ;) Zazwyczaj na wakacje bierzemy górę sukienek, szczególnie na all inclusive widać jak kreacje zmieniają się trzy razy dziennie, a i tak połowa z nich w stanie nietkniętym wraca do domu ;) do tego pięć par bucików, klapeczek, sandałków... Bądźmy szczerzy nie potrzebujemy tego wszystkiego, nawet gdy wyjeżdżamy na 2 tygodnie, jeśli tylko jesteśmy pewne pogody i zostajemy w jednym miejscu, gdzie ręczne przepranie bielizny, lekkiej sukienki, czy bluzeczki nie stanowi, żadnego problemu. Oczywiście co innego gdy nasz wyjazd ma charakter objazdowy, gdy musimy się liczyć z deszczem, albo jedziemy gdzieś gdzie zamiast 30 stopni, jest - 5.
Mój zestaw wyglądał tak:
- 2 krótkie kombinezony 
- 1 para lekkich spodni
- 4 koszulki (w tym jedna do spania)
- kilka par bielizny na zmianę
- 2 kostiumy kąpielowe
- 1 para sandałków, w czasie podróży miałam na sobie lekkie obuwie sportowe, a na miejscu kupiłam japonki
Ciepłego zestawu ubrań nie liczę, bo służył on głównie w podróży, więc miałam go na sobie, a nie pakowałam do bagażu. Zakładając, że i tak przez 50 % czasu moim jedynym ubraniem był dwuczęściowy strój plażowy, to w zupełności starczyło. Miałam zamiar na miejscu dokupić spodenki, albo mini spódniczkę, ale nie było takiej potrzeby. 
             Przejdę może do minusów. Punkt pierwszy i najważniejszy! Jedzenie!!  kilkunastogodzinna przesiadka w Pekinie wymusiła zabranie ze sobą dodatkowego prowiantu, który i tak mimo wszystko przy każdym locie polecam zapakować. Ja miałam ze sobą:
- wafle ryżowe
- sezamowy chleb bezglutenowy
- orzechy
- sezamki
- 2 słoiczki pasztetu bezglutenowego
- paczkowaną w małych porcjach owsiankę bezglutenową
-  bezglutenowe zupki w proszku
Przekąski, takie jak orzeszki, czy sezamki zawsze warto mieć ze sobą nawet idąc na zakupy, więc ich obecność jest oczywista. Pasztet, chleb i wafle zabrałam z myślą o przesiadce, przy czym musicie się liczyć z ewentualną konfiskatą pasztetu ;) mój przeszedł przez  kontrolę w Krakowie, Sztokholmie, pierwszą w Pekinie, w Manili, w Tagbilaranie, ponownie w Manili, a na powrotnej kontroli w Pekinie trafiłam na jakąś służbistkę, której nie dało się wytłumaczyć, że i tak nie zamierzam udawać się do Chin, że zjem to na lotnisku za parę godzin i że potrzebuję tego malutkiego słoiczka, bo choruję i nie mogę jeść w restauracji. Negocjacje skończyły się na tym, że pozwoliła mi skonsumować wafle z pasztetem tam gdzie stałam, czyli przed bramką na główny hol terminalu (bez komentarza). Owsiankę i zupki wzięłam raczej z myślą o głodzie, który dopada mnie już w miejscu przeznaczenia i zapewne na większości lotnisk by się nie przydały, ALE! Na lotnisku w Pekinie były automaty z wodą (również wrzątkiem), co uchroniło mnie i mojego chłopaka od niechybnej śmierci z wychłodzenia (prawie 14 godzin na nie ogrzewanym lotnisku, gdzie temperatura oscyluje w okolicach 8, może 10 stopni nie należy do przyjemności), bo mogliśmy sobie zrobić ciepłą zupkę, albo owsiankę i trochę się ogrzać. Poza tym myślę, że w samolotach na lotach międzykontynentalnych zawsze można się postarać o wrzątek, gdyby był problem z naszym specjalnym menu.
W moim przypadku jednym z głównych problemów jest ograniczenie kosmetyków. No cóż, mam swoje ulubione i ciężko mi się z nimi rozstać (myślę, że to skrzywienie, które pozostało mi po czasach studenckich, kiedy dorabiałam sobie pracując w perfumerii), a wiem, że zazwyczaj tam gdzie lecę nie kupię ich (nie wspominając o kosztach). Wybieram więc te najbardziej niezbędne, przelewam do buteleczek o pojemności 100 ml i zabieram maksymalną dopuszczalną ilość ;) Nie liczę drugiej kosmetyczki z mazidłami do makijażu ;) Stu mililitrowe opakowania szamponu do włosów, czy żelu do mycia spokojnie starczają nawet na miesięczny wyjazd. O tych wszystkich pojemnościach trzeba pamiętać jeśli nie chcemy się pozbyć kosmetyków (tak jak ja pasztetu ;)) warto też sprawdzić przed wylotem czego nie wolno przewozić w bagażu podręcznym. Na koniec sprawa pamiątek, w przypadku ograniczonego miejsca w plecaku, pozostaje nam zakup drobiazgów, przedmiotów lekkich i o niewielkiej objętości np. biżuterii, a jeśli kilka razy się przesiadamy, uważajmy co kupujemy na strefie bezcłowej, bo zasada 100 ml płynów cały czas nas obowiązuje.
          Co jeszcze warto zapakować jeśli zdołacie upchać (pomijam wszelką elektronikę i kable, bo tu już każdy zabiera to co chce i potrzebuje):
- kubek termiczny (dla każdego Celiaka absolutne must have), jak dacie radę to termos na jedzenie
- zestaw plastikowych sztućców i talerzyków
- żel lub chusteczki antybakteryjne
- mini apteczka (plastry, gazy, coś do odkażania, tabletki przeciwbólowe itp.)
- ciekawa książka
- papier toaletowy (to nie żart, w niektórych miejscach na świecie to priorytetowy element wyposażenia każdego podróżnika)
- chusteczki do higieny intymnej
- okulary przeciwsłoneczne z dobry filtrem UV
- buff
- saszetka na brzuszek ;) pomijam już fakt, że przydaje się na lotnisku, żeby mieć zawsze pod ręką paszport, karty pokładowe, telefon, portfel, chusteczkę i balsam do ust ;) ale zwyczajnie jest dodatkowym mini bagażem, którego raczej nikt się nie czepia, a na wakacjach świetnie zastępuje torebkę.
- mini suszarka do włosów (rozważcie nadprogramową opcję suszenia wypranej bielizny w miejscach, gdzie jest duża wilgotność powietrza ;))
- ręcznik szybkoschnący
- stopery do uszu
- latarka czołówka
- plastikowe pudełko na jedzenie
- nadmuchiwana poduszka
- mini śpiwór 
Jak widzicie nie taki diabeł straszny ;) To jest zestaw proponowany dla Celiaków, ale zdrowym osobom może też się przyda kilka wskazówek. Mam taką nadzieję ;) Jeśli macie jeszcze jakieś pomysły i swoje doświadczenia, piszcie w komentarzach. Powodzenia w pakowaniu!