Dlaczego po polsku? Takiego śniadania z całą pewnością nie uświadczycie w Ameryce Południowej. Tam na poranny posiłek serwuje się przesłodzony sok ze zmiksowanych owoców, równie przesłodzony dżem, napompowaną spulchniaczami białą bułkę, trochę masła i ewentualnie jajko w wybranej postaci ;). Do picia do wyboru różne herbaty i zioła (zazwyczaj kiepskiej jakości, w Peru jedynym pijalnym naparem, jak dla mnie, jest rumianek), albo kawa. To jest standardowe śniadanie kontynentalne, które dostaniemy wliczone w cenę noclegu w ekonomicznych hotelach. Z całej tej propozycji Celiak może zaryzykować zjedzenie jajka (najbezpieczniej poprosić na twardo w skorupce), wypicie soku i ziółek. Oczywiście na mieście jest większy wybór, ale jest to dodatkowy koszt, a czegoś bezpiecznego bez glutenu można szukać jak przysłowiowej igły w stogu siana. Polecam więc liczyć na siebie i swój własny prowiant. Wystarczy mieć ze sobą wafle ryżowe, a resztę składników kupimy w markecie lub na lokalnym targu, w takich przypadkach polecam smaczliwkę i tuńczyka z puszki ;) Do takiego połączenia wracam często w Polsce.
Moje dzisiejsze śniadanie składa się z samych południowoamerykańskich składników, których miałam tam pod dostatkiem, lub które kojarzą mi się z tamtejszą kuchnią, ale ponieważ śniadania w takiej postaci nie dostaniecie za oceanem, zatem jest to moja polska wersja.
Królem zestawu jest pasta ze smaczliwki i tuńczyka z odrobiną majonezu, przyprawiona papryczką chilli, natką kolendry i solą . Łatwa do przygotowania w domu, a proporcje według własnego uznania. Wafle ryżowe nie są tam dostępne, ale ryż jest podstawą dzisiejszej południowoamerykańskiej kuchni, więc u mnie też jest bazą. Kanapkę przybrałam czerwoną cebulą, która w Peru, Ekwadorze, czy Kolumbii, jest bardziej popularna niż biała, słodką i ostrą papryką, pomidorami - w końcu tam jest ich ojczyzna. Całość posypałam prażonymi pestkami dyni, które nie są tak powszechne jak w Polsce, dynia zresztą również, choć z Ameryki pochodzi, ale symbol jest ;). Polecam takie tematyczne śniadania i życzę smacznego.
sobota, 31 października 2015
piątek, 30 października 2015
Jesteśmy Fruteros :)
![]() | |||||||
Galaretka z mango, papają i nasionami papai |
My tu w Kolumbii jesteśmy Fruteros. Słyszałam to hasło
niemal codziennie. Nasz kolumbijski gospodarz na każdym kroku podkreślał ich
narodową miłość do owoców. Potrafią je łączyć ze wszystkim i jeść pięć, albo i
osiem razy dziennie ;) Zaczynając od śniadania, jego obowiązkową częścią
składową jest gęsty sok ze zblendowanych owoców i to nie tylko w Kolumbii, ale
w każdym południowoamerykańskim państwie, które odwiedziłam. W Peru najbardziej
popularny jest sok z papai, albo z ananasa, trzeba tylko pamiętać żeby stanowczo
zażądać owego koktajlu bez cukru, inaczej do już i tak słodkich owoców, dosypią taką ilość
białych granulek jaką zawiera puszka coli. Raz widziałam jak dziewczyna robiła
koktajl z truskawek na mleku (porcja dla jednej, maksymalnie dwóch osób) który dosłodziła sześcioma kopiastymi łyżkami cukru, a po chwili namysłu dosypała siódmą, co by
z mało słodkie nie było ;)
Kolumbijczycy są jednak wyjątkowo kreatywni w serwowaniu
owoców, nasz znajomy raczył nas najróżniejszymi sałatkami i owocowymi gazpacho.
Szczególnie zapamiętałam sałatkę owocową z czerwoną cebulą, sałatą i
majerankiem. Połączenie owoców z majerankiem bardzo przypadło mi do gustu, jak
już wiecie zioło to kocham nad życie. Na
szczęście Kolumbijczycy używają go dość często w przeciwieństwie do swoich
południowych sąsiadów.
Faktycznie jest to owocowy raj, na bazarach i w
supermarketach nie wiadomo co pierwsze obejrzeć, załadować do koszyka i kupić w
celach konsumpcyjnych. Część tych owoców ma oczywiście rodowód azjatycki, ale
warunki klimatyczne w Kolumbii również umożliwiają ich uprawę. Najwspanialsze
jest to, że te wszystkie egzotyczne owoce smakują 5 razy bardziej tam gdzie
rosną i mają czas dojrzeć, niż te za szybko zerwane i sprowadzane do naszych sklepów. Wiele z nich znałam już z Peru,
ale niektóre mimo że były tam dostępne, to jednak bardziej popularne i częściej
spotykane są właśnie w kraju naszych Fruteros. Nie sposób wymienić i opisać
wszystkich więc stworzyłam TOP 5 owoców, którymi zajadałam się w Kolumbii, a na
topową piątkę z Peru będziecie musieli jeszcze trochę poczekać.
Papaja - ma podłużny kształt, miąższ koloru żółto -
pomarańczowego, lub różowawy, bardzo delikatny w smaku. Środek owocu wypełniają
liczne drobne pestki o ostrym smaku przypominającym nieco rzeżuchę. Ze względu
na delikatny smak lubię łączyć papaję z innymi owocami, świetnie nadaje się do
smoothie i sałatek owocowych. Jednak moim zdaniem najlepsze w papai są jej
właściwości zdrowotne, posiada bowiem ona enzym zwany papainą, który pobudza
trawienie, szczególnie dużo jest go w pestkach, więc w razie niestrawności
polecam ;) Ponoć świetne są też maseczki na twarz z rozgniecionego owocu ;)
Papaję można coraz częściej spotkać u nas w sprzedaży, ostatnio zakupiłam w
rozsądnej cenie w jednym z dyskontów (tym sygnowanym sympatycznym owadem ;))
Niestety długo transportowane papaje, które dojrzewają jeszcze w domu na
parapecie, dużo tracą ze swego i tak delikatnego smaku, niemniej jednak polecam.
![]() | |
Papaja ;) |
Mango - jest dość łatwo dostępne w Polsce ostatnio bardzo
często spotykam je w marketach, co mnie bardzo cieszy, bo to wyjątkowo smaczny
i soczysty owoc. Ma kształt nerkowaty, miąższ jest intensywnie żółty, natomiast
skórka zielonkawo - czerwona, czasem żółtawa, a nawet wchodzi w odcienie
fioletu, kolor skórki zależy od odmiany. Owoc ma jedną dużą podłużną pestkę,
wokół której miąższ jest włóknisty i trudno go oddzielić. Warto poczekać, aż
owoc dojrzeje, bo niedojrzałe mango nie jest niczym nadzwyczajnym jest twarde i
bez smaku. Dość trudno rozpoznać kiedy owoc jest dojrzały, ale wszystko jest
kwestią wprawy. Musi się delikatnie uginać pod palcem, nie może być zupełnie
twarde, a miąższ powinien być intensywnie żółty, jeśli jest zielonkawy, lub
blado żółty to znak, że za wcześnie się do niego dobraliśmy. Mango jest bardzo
słodkie, porównałabym jego smak do dojrzałej nektarynki, ale ma coś co je
wyróżnia i co lubię w nim najbardziej, a jest to specyficzny żywiczny posmak, bo mango zawiera terpentynę, która wraz z dojrzewaniem zanika, ale
delikatna nuta pozostaje. Z tego samego powodu moim ulubionym winem jest grecka
Retsina ;) Zastosowanie kulinarne tego owocu to temat rzeka, ale ja polecam
indyjskie mango lassi, lub sałatkę z mango i majerankiem :)
![]() |
Sałatka 3M ;) Mango, melon, majeranek. Nie mylić z trudno dostępnym M3, a tym bardziej z "M jak miłość", bo grozi niestrawnością ;) |
Guajawa - (inna pisownia to gwajawa, gujawa, guawa i jeszcze
sporo by się znalazło) test to jeden z tych owoców, którego smaku nie da
się porównać z niczym innym i jeden z bardziej przeze mnie poszukiwanych :) Niestety
w Polsce jeszcze nie spotkałam, a szkoda, ale na pewno kojarzycie napoje o
smaku guajawy, nie to samo co owoc, ale zawsze coś. Niestety nawet w Ameryce
Południowej czasem trzeba jej trochę poszukać w Kolumbii jest częściej
spotykana, ale już w południowym Peru jej dostępność zależy od sezonu. Guajawa jest wielkości
jabłka, ale wyglądem trochę przypomina pigwę. Ma gładką, woskowaną skórkę w
kolorze zielonkawo żółtym, miąższ w zależności od odmiany jest różowawy, biały,
lub wpadający delikatnie w żółty. Guajawa najczęściej wykorzystywana jest do
sporządzania napojów - soków i kompotów, ale ze względu na dużą zawartość
pektyn jest doskonałą bazą domowych dżemów. Można ja też jeść na surowo, musi
być jednak dojrzała, miękka i mocno aromatyczna. Owoc ten ma ponoć bardzo dużo
witaminy C. Dla mnie absolutnym hitem jest sok ze zblendowanej guajawy,
zamawiałam go zawsze w pierwszej kolejności :) był priorytetem przed wszystkimi
innymi sokami, mogłabym go pić hektolitrami.
![]() | |
Gęsty koktajl z papai zblendowanej z bananem i napojem z guajawy |
![]() | |
Proporcje: 1 banan, pół papai, szklanka napoju z guajawy ;) |
Mangostan - a to cudo pierwszy raz widziałam właśnie podczas
mojego tegorocznego pobytu w Kolumbii, wesołe kuleczki w kolorze bakłażanowym
od razu przykuły moją uwagę i w trybie natychmiastowym zostały zakupione. A już
zupełnie wzruszyło mnie wnętrze twardej skorupy, które skojarzyło mi się z
mięciutką bawełną. W rzeczywistości są to cząsteczki sprężystego, białego
miąższu otaczającego pestkę. Wyglądają trochę jak ząbki czosnku. W smaku
mangostan jest słodki i delikatny, kremowy. Owoc najlepiej jeść, jak ja to
mówię, sam ze sobą ;) na świeżo, bezpośrednio po obraniu. W sprzedaży dostępne są
herbatki i różne suplementy z mangostanu, którym przypisuje się niemal
nadprzyrodzone właściwości ;) ale myślę, że jednak to nie to samo co świeży
owoc. A taki właśnie widziany był ponoć ostatnio w jednym z bardziej
ekonomicznych supermarketów ;) niestety w moim mieście nie znalazłam, kupiłam tam natomiast pitaję.
Pitaja - zwana jest też smoczym owocem ze względu na grubą,
łuskowatą skórkę. Skórka może mieć kolor żółty lub różowy, po przekrojeniu owoc
wypełnia biały miąższ o lekko galaretowatej konsystencji z licznymi drobnymi
pesteczkami. Ponoć występuje też odmiana o czerwonym miąższu. Pitaja jest
wyjątkowo urodziwa, wręcz malownicza ;) Osobiście zakochałam się w tym
kaktusowym owocu i mogłabym jeść kilka dziennie, gdyby nie jego pewne właściwości,
o których za chwilę. Pitaja w smaku przypomina trochę kiwi, ale jest mniej
kwaśna. Najlepiej przekroić owoc wzdłuż i wybrać miąższ łyżeczką, świetnie się też
sprawdza jako składnik sałatek owocowych. Nasz Kolumbijczyk widząc, że
codziennie znoszę do domu pitaję,
przestrzegał mnie ze śmiechem przed nią, bo ponoć poprawia ona
perystaltykę jelit i pomaga w wypróżnieniu, a nadmierne spożycie może
spowodować nagły efekt przeczyszczający. Ja jakoś tego nie doświadczyłam, ale w
zasadzie po długiej podróży samolotem to całkiem przydatna właściwość
;).
![]() | |
Sałata z liczi, pitają i granatem |
poniedziałek, 26 października 2015
Kilka słów o kawie i paneli :)
![]() | |
Kolumbijska kawa parzona po turecku z panelą ;) |
Kolumbia słynie z kawy i nie bez powodu. Jej wyjątkowa
jakość jest wynikiem warunków w jakich kawowe krzewy wzrastają i owocują.
Porastają one nasłonecznione górskie stoki, idealnie jeśli pola znajdują się na
wysokości 1200-1800
metrów nad poziomem morza. W takim klimacie rośliny
poddawane są optymalnemu nasłonecznieniu, temperaturze i wilgotności. Ponoć
najlepsze są dla nich gleby z pyłem wulkanicznym, które w tej części świata są
powszechne.
Kolumbijczycy nie wyobrażają sobie życia bez kawy, codzienne
delektowanie się filiżanką czarnego napoju jest dla nich takim samym rytuałem,
jak dla większości Europejczyków. Natomiast kultura picia kawy zupełnie nie
istnieje w Peru, co w pewnym momencie strasznie zaczęło mnie razić, mimo, że
sama nie należę do fanatyków kawy i nie muszę jej pić codziennie. Było dla mnie
czymś zupełnie niezrozumiałym, że kawiarnie można spotkać tylko w większych
miastach, że są to zazwyczaj wyłącznie sieciówki i że siedzą w nich sami
"gringos". Oczywiście wyjątki się zdarzają, ale nie zmienia to faktu,
że nadal są to wyjątki ;) Ale o kawie, a w zasadzie jej braku w Peru napiszę
innym razem, bo dziś miało być o Kolumbii. A tam sytuacja jest zupełnie
odwrotna, kawiarnie znajdziecie na każdym rogu i są to zarówno kawiarnie
różnych sieci, jak i przytulne prywatne lokale, niekiedy połączone z rodzinnymi
piekarniami. Serwują one głównie kawę z ekspresu i w Kolumbii, jak zauważyłam,
jest to najpopularniejszy sposób przygotowywania jej, ale z kawą parzoną po turecku
również się spotkałam. Sama często parzę ją w tygielku przywiezionym kiedyś z
Tunezji, albo we włoskiej kawiarce, ale szczerze mówiąc specjalistą od niej u
mnie w domu jest mój chłopak, więc zazwyczaj się nie wtrącam :). Wracając do
Kolumbijczyków to tradycyjnie piją oni kawę czarną zwaną tinto, ale coraz
częściej i coraz chętniej eksperymentują i poza kawą z mlekiem (zwaną pintado),
można też się jej napić z najróżniejszymi dodatkami, takimi jak czekolada, czy
przyprawy. Dla mnie idealnym połączeniem byłaby kolumbijska kawa z kolumbijskim
rumem ;).
Tinto często jest słodzone i to nie zwykłym cukrem, a
panelą. Wynalazek ten to nic innego jak odparowany sok z trzciny cukrowej,
formowany w bloki, niekiedy przerabiany na kostki, lub proszkowany. W Kolumbii
jest to jeden z podstawowych i niezbędnych w każdym domu produktów spożywczych.
Żaden szanujący się Kolumbijczyk nie ruszy w dłuższą, zagraniczną podróż bez
swojej paneli. Są do niej tak przywiązani, że nie mogłam uwierzyć własnym oczom,
widząc na przejściu granicznym walizki w 1/3 wypełnione blokami paneli, jakby
to były sztabki złota ;) (no ale cóż ja jeżdżę do Peru z dwudziestoma paczkami
majeranku ;) więc co kto woli). Mój słodkolubny chłopak oczywiście był
zafascynowany tym cudem i przywiózł pudełko panelowych kosteczek do Polski. Warto
też wspomnieć, że w Kolumbii przypisuje się paneli właściwości zdrowotne
(porównywalnie z naszym uwielbieniem do miodu), popularny jest ciepły napój z
wody, soku z limonki i paneli (agua de panela), który koniecznie trzeba pić
przy każdym przeziębieniu, a przy innych choróbskach niby też nie zaszkodzi ;).
Mi ze słodyczy dużo bardziej odpowiadały prażone ziarna kawy
w czekoladzie, które niekiedy podawano w kawiarniach, ale można je było również
kupić w różnej wielkości opakowaniach. Oczywiście zrobiły one furorę wśród
rodziny i znajomych po naszym powrocie do Polski.
A gdzie można się napić kolumbijskiej kawy w Polsce? Niemal
wszędzie, zawsze można poszukać w lokalnych kawiarniach. Ja na kawę, niekoniecznie
kolumbijską, chodzę (chociaż teraz to już jeżdżę, bo po przeprowadzce za
daleko) do wrocławskiego "Rozrusznika" jest to jedno z moich
ukochanych miejsc. Jeśli nie lubicie kawy polecam zamówić zieloną herbatę, albo
jakiś napój. Można tam też posłuchać muzyki z winyli, przejrzeć książkę lub
zagrać w statki ;).
Gdy nie byłam jeszcze na diecie, jadłam w
"Rozruszniku" najpyszniejsze czekoladowe ciasto świata. W sprawie owego
cuda mam dwie wiadomości jedną dobrą, a jedną złą :( . Dopytałam u źródła i
okazało się, że w cieście nie ma ani grama mąki, ale niestety inne składniki
mają na opakowaniach wyszczególniony gluten w informacji o alergenach. W
związku z tym ja z moją celiakią nadal nie mogę tego obłędnego wypieku jeść
(może to się zmieni, liczę na to, że jednak zastosują bezglutenowe
odpowiedniki), ale jeśli ktoś z Was jest na diecie z własnego wyboru to jeden
kawałeczek od czasu do czasu nie zaszkodzi. Polecam :)
![]() |
Kawa, ciacho czekoladowe i gra w statki ;) moje ulubione w "Cafe Rozrusznik" |
![]() | |
Cafe Rozrusznik |
![]() | |
Cafe Rozrusznik |
czwartek, 15 października 2015
Ziemniaczki kreolskie po polsku, czyli z trzema sosami ;)
Pisałam ostatnio, że w drodze powrotnej z San Agustin zamówiłam danie z pieczonymi ziemniaczkami kreolskimi, spotkałam je jeszcze później w Ekwadorze, a w Peru kupowałam regularnie. Straszni mi one przypadły do gustu, a że jestem pyrożercą postanowiłam wprowadzić je do mojej kuchni. Oczywiście nie spotkałam tej odmiany u nas w sprzedaży, ale zastępuję je najmniejszymi ziemniaczkami, jakie uda mi się kupić. Piekę je w piekarniku i podaję z różnymi sosami. Jako że Polacy uwielbiają sosy i dodają je do wszystkiego łącznie z pizzą, co z kolei Włosi uważają za profanację, postanowiłam je nazwać, trochę z przekory "ziemniaczkami kreolskimi po polsku". Tym razem wersja z trzema białymi sosami.
Składniki:
15 możliwie najmniejszych ziemniaków
olej roślinny
sól
Składniki na sos chrzanowy:
3 łyżki gęstego jogurtu
1 łyżka bezglutenowego majonezu
2 łyżki chrzanu
sól
Składniki na sos ziołowo-pieprzowy:
2 łyżki gęstego jogurtu
2 łyżki bezglutenowego majonezu
2 łyżki posiekanych świeżych ziół (majeranek, bazylia, rozmaryn)
1 łyżeczka suszonego majeranku
kilka ziaren różowego pieprzu
sól
Składniki na sos tzatziki:
1 zielony ogórek
1 mały ząbek czosnku
4 łyżki gęstego jogurtu
świeżo zmielony pieprz
sól
Wykonanie:
Ziemniaczki dokładnie myjemy, smarujemy olejem, solimy, układamy na blaszce, lub w naczyniu żaroodpornym i wkładamy do piekarnika nagrzanego do 220 stopni na 15-20 minut. Pierwsze dwa sosy są banalne, po prostu mieszamy ze sobą wszystkie składniki. Sos Tzatzyki też do trudnych nie należy, ogórka obieramy ścieramy na tarce na małych oczkach, solimy, czekamy aż puści sok, odciskamy jego nadmiar, dodajemy przeciśnięty przez praskę ząbek czosnku, jogurt, doprawiamy, mieszamy, gotowe! Polecam też na niespodziewaną wizytę gości, gotowe w 20 minut, sosy można spokojnie zrobić gdy ziemniaczki są w piekarniku. :D
Składniki:
15 możliwie najmniejszych ziemniaków
olej roślinny
sól
Składniki na sos chrzanowy:
3 łyżki gęstego jogurtu
1 łyżka bezglutenowego majonezu
2 łyżki chrzanu
sól
Składniki na sos ziołowo-pieprzowy:
2 łyżki gęstego jogurtu
2 łyżki bezglutenowego majonezu
2 łyżki posiekanych świeżych ziół (majeranek, bazylia, rozmaryn)
1 łyżeczka suszonego majeranku
kilka ziaren różowego pieprzu
sól
Składniki na sos tzatziki:
1 zielony ogórek
1 mały ząbek czosnku
4 łyżki gęstego jogurtu
świeżo zmielony pieprz
sól
Wykonanie:
Ziemniaczki dokładnie myjemy, smarujemy olejem, solimy, układamy na blaszce, lub w naczyniu żaroodpornym i wkładamy do piekarnika nagrzanego do 220 stopni na 15-20 minut. Pierwsze dwa sosy są banalne, po prostu mieszamy ze sobą wszystkie składniki. Sos Tzatzyki też do trudnych nie należy, ogórka obieramy ścieramy na tarce na małych oczkach, solimy, czekamy aż puści sok, odciskamy jego nadmiar, dodajemy przeciśnięty przez praskę ząbek czosnku, jogurt, doprawiamy, mieszamy, gotowe! Polecam też na niespodziewaną wizytę gości, gotowe w 20 minut, sosy można spokojnie zrobić gdy ziemniaczki są w piekarniku. :D
czwartek, 8 października 2015
Bezglutenowo w San Agustin, czyli Celiak jedzie w głąb Kolumbii
![]() |
Rzeźba prekolumbijska w parku archeologicznym w San Agustin |
Coś przez tą nieszczęsną ósemkę, nie mogłam się zabrać za
pisanie. Ale już! Trzeba nadrobić zaległości :) A dziś o wyjątkowo pięknym
miejscu, dla Celiaka takiego jak ja, miejscu magicznym, ale absolutnie nie
bezglutenowym ;). Trzeba więc się samemu dobrze przygotować i liczyć na życzliwych i rozumnych
ludzi, których na szczęście na drodze spotkałam :)
San Agustin leży w górnym biegu rzeki Magdaleny w
departamencie Huila i znane jest przede wszystkim z parku archeologicznego,
gdzie można podziwiać monumentalne rzeźby i grobowce kultury nazwanej właśnie
od tej miejscowości San Agustin.
Atrakcja ta przyciąga turystów i naukowców z całego świata i my również
wybraliśmy się z naszym kolumbijskim gospodarzem, aby ją zobaczyć. Na mapie
może się to wydawać krótka trasa, ale odległości w Ameryce Południowej to nie
to samo co odległości w Polsce. Z Bogoty samochodem jedzie się kilkanaście
godzin, trzeba więc mieć drugiego kierowcę, lub zaplanować nocleg na trasie i
oczywiście zaopatrzyć się w prowiant, co przezornie uczyniłam. Moi towarzysze
podróży zatrzymali się na śniadanie w przydrożnym barze i zamówili kiełbaski z
arepą, ja w tym czasie pałaszowałam zabrane z Polski wafle ryżowe z równie
polskim bezglutenowym pasztetem z dzika (a raczej z dzikiem) wiadomej firmy ;), zapiliśmy to
wszystko porządną kawą. Na drugie śniadanie miałam owoce, ale cóż wypadałoby
też zjeść jakiś obiad, a ponieważ plan zwiedzania Kolumbii był dość napięty, to
nie zdążyłam akurat tego dnia wstać bladym świtem i tradycyjnie zrobić sobie kaszę gryczaną z
warzywami do termosu. W takich sytuacjach jak dobrze wiecie, każdy Celiak, albo
ryzykuje, albo głoduje, a ja nie cierpię głodować, o czym już zresztą pisałam.
Ponieważ trasa do San Agustin wiedzie doliną Magdaleny, po drodze co jakiś czas
mijaliśmy restauracje rybne, oczywiście nasz znajomy miał zaplanowane
odwiedziny w jednej ze swoich ulubionych rybnych knajpek :) Zajechaliśmy na
parking, lokal był niemal pełen, znaczy, że karmią dobrze, ale dylemat dnia,
czy mają coś bez glutenu? W karcie, rzecz jasna, były najróżniejsze gatunki
smażonych ryb, zapewne w panierce, więc odpada, ale przestudiowałam menu i znalazłam
ryby na parze. Jedną taką zamówiłam z ryżem i sałatką, kelnerka została przez
wszystkich moich współpodróżników z niezwykłą powagą poinformowana, że danie
nie może mieć kontaktu z mąką bo Señorita (!) ma alergię (słowo klucz). Chyba
się dziewczyna trochę przejęła, bo w oczach miała niepewność i stąpała później
wokół mnie na paluszkach, jakby się bała, że sama jej obecność wywoła u mnie
napady duszności, wysypkę, albo śmierć na miejscu ;) W każdym razie swoją rybę
dostałam jak należy, zjadłam i nic wielkiego mi nie było. Owszem brzuch mnie
trochę bolał wieczorem, ale zawsze mnie boli po dłuższej podróży, chyba wiele
osób doświadcza takiego dyskomfortu.
W San
Agustin zatrzymaliśmy się w hotelu Yuma, który z czystym sumieniem mogę polecić
(http://www.yumahotelsanagustin.com/). Hotel w stylu kolumbijskiej posiadłości
wiejskiej, był bardzo przytulny i wygodny, a właściciele niezwykle mili,
pomocni i otwarci. Śniadania były wliczone w cenę i gdy pierwszego dnia,
wytłumaczyłam im czego nie mogę jeść, przez kolejne dni bez żadnych dodatkowych
pytań i nagabywań "Czy może jednak?", dostawałam na śniadanie jajko,
papaję, sok owocowy i kawę, bez wciskania mi jakiegokolwiek pieczywa. Za to
naprawdę duży plus, bo taka postawa rzadko się zdarza. Kawę, którą mi tam
podawano na śniadanie wspominam z rozrzewnieniem do dziś, bo jak wiecie
Kolumbia z niej słynie, a właściciel hotelu miał własną plantację, która była
jego drugim hobby, zaraz po goszczeniu przyjezdnych :) W San Agustin byłam trzy
dni i pierwszego okazało się, że w całym mieście, a raczej mieścince nie ma
żadnego lokalu, w którym mogłabym coś w miarę bezpiecznego zjeść. Pierwszego
dnia nie jadłam nic poza moim własnym suchym prowiantem, tuńczykiem z puszki i
egzotycznymi owocami kupionymi w małym lokalnym markecie i śniadaniem w hotelu,
ale drugiego dnia wymiękłam i zjadłam ryż z soczewicą i smaczliwką, po czym
oczywiście rozbolał mnie brzuch. Trzeciego dnia (nie wiem dlaczego dopiero
trzeciego) wpadłam na oczywistą myśl, że przecież mogę zamówić obiad w hotelu i znów stanęli na wysokości zadania. Dostałam grillowaną pierś z
kurczaka z ziemniaczkami i sałatką i jadłam, aż mi się uszy trzęsły (jakby
powiedział mój kochany tata ;)). W drodze powrotnej w restauracji w mieście Neiva zamówiłam podobny zestaw,
kurczę z grilla i opiekane ziemniaczki kreolskie, nie było to tak pyszne jak w
San Agustin, ale przeżyłam. Ziemniaczki kreolskie szczerze polecam, nie dość,
że jestem ogromną fanką ziemniaków (w końcu niby pochodzę z Pyrlandii, ale
ciiii), to jeszcze są one wyjątkowo urocze, bo malutkie i okrągłe, trochę jak
nasze młode ziemniaczki w maju. Po południu zatrzymaliśmy się jeszcze u
przydrożnych sprzedawców kokosów i to w zasadzie całkiem mnie
usatysfakcjonowało :) Do Bogoty dotarliśmy w środku nocy, po wielogodzinnym
staniu w niedzielnym korku, ale bezczelnie go przespałam, a następny dzień
powitałam gorącą, mocną kolumbijską kawą, bo czymże innym?
![]() |
Widok z tarasu w hotelu Yuma |
![]() |
Krzak kawy |
![]() | |
Świeże ziarna kawy |
![]() |
Widok na okolicę - Park Archeologiczny San Agustin |
![]() | |
Rzeźba kultury San Agustin |
czwartek, 1 października 2015
Kolumbijskie ceviche z krewetek
Skoro już jesteśmy przy plażowym menu to postanowiłam zrobić
sobie kolumbijskie ceviche z krewetek koktajlowych i przy okazji podzielić się
przepisem w wersji light i w pełnej
wersji "na bogato", czyli tak jak jedzą Kolumbijczycy ;)
Wersja light, porcja na 2 osoby
składniki:
200 gram krewetek koktajlowych
pół czerwonej cebulki
4 limonki
ostra papryka (opcjonalnie)
łyżka białego rumu (opcjonalnie)
świeża kolendra
Wykonanie:
Krewetki wrzucamy do wrzątku i odstawiamy na kilka minut, po
czym przelewamy zimną wodą i odcedzamy.
Cebulkę kroimy w drobną kosteczkę lub piórka. Oba składniki mieszamy razem i
zalewamy sokiem z limonek, dodajemy odrobinę ostrej papryki (najlepiej świeżej,
ale może być suszona, ewentualnie z paczki) łyżkę białego rumu i posiekaną
kolendrę, dokładnie mieszamy odstawiamy na 5 minut do lodówki i możemy jeść.
Pełna wersja:
składniki:
200 gram krewetek koktajlowych
pół czerwonej cebulki
4 limonki
ostra papryka (opcjonalnie)
łyżka białego rumu (opcjonalnie)
świeża kolendra
3 łyżki ketchupu bezglutenowego
1 łyżka majonezu bezglutenowego
Wykonanie:
Krewetki wrzucamy do wrzątku i odstawiamy na kilka minut, po
czym przelewamy zimną wodą i odcedzamy.
Cebulkę kroimy w drobną kosteczkę lub piórka. Oba składniki mieszamy razem i
zalewamy sokiem z limonek, dodajemy odrobinę ostrej papryki (najlepiej świeżej,
ale może być suszona, ewentualnie z paczki) łyżkę białego rumu, posiekaną
kolendrę, ketchup i majonez, dokładnie mieszamy, odstawiamy na 5 minut do
lodówki i możemy jeść.
Subskrybuj:
Posty (Atom)