piątek, 25 września 2015

Sielanka w raju, bezglutenowo nad Morzem Karaibskim

Kolumbia, wybrzeże Morza Karaibskiego, Park Tayrona


Nad Morzem Karaibskim byłam kilka dni, zdecydowanie za krótko, szczególnie, że nie ma dla mnie lepszego relaksu, jak wylegiwanie się z książką na plaży, a przy okazji zwiedzanie okolicy ;) Dwa najbardziej znane kolumbijskie kurorty to miasta Cartajena i Santa Marta. Cartajenę ponoć trzeba koniecznie zobaczyć, ale drugim punktem obowiązkowym na wybrzeżu jest Park Tayrona blisko Santa Marta (serio, jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałam, jak Wam się marzą białe plaże, palmy i turkusowa woda to tam to jest, są też ponoć rekiny i płaszczki :)). Wybór padł więc na Santa Martę (tym bardziej, że ponoć Cartajena jest dużo droższa), a w zasadzie na znajdujące się tuż na jej obrzeżach Rodadero, typowy nadmorski kurort z hotelami, apartamentami do wynajęcia, restauracjami, kramami z plażowymi gadżetami i mobilnymi jadłodajniami.
W Rodadero wynajęliśmy apartament (taniej niż nad Bałtykiem!) z wyposażoną w podstawowy sprzęt kuchnią, a ponieważ nieopodal była też Carulla (odsyłam do postu o kolumbijskich supermarketach), było pewne, że o jedzenie nie muszę się specjalnie martwić. Rano robiłam coś na ciepło wrzucałam w termos i obiad był, a ja nieskrępowana czasem mogłam spokojnie wygrzewać tyłek, ale jak wiadomo nad morzem jakieś przekąski muszą być. U nas są to gofry i zapiekanki, lub bardziej treściwa ryba smażona na starym oleju z frytkami w zestawie za jakąś kosmiczną cenę i tam jak najbardziej taka smażenina też występuje, ale jest dużo większy wybór lekkich dań na bazie owoców morza.
Jedną z moich ulubionych przekąsek jest koktajl z krewetek, zwany ceviche de camarones (około 12 zł porcja). Z pewnymi jednak zastrzeżeniami ;)  a mianowicie trzeba grzecznie odmówić kilku składników dania, żeby było ono w 100% bezglutenowe, jest to trochę przerobienie kolumbijskiej wersji na peruwiańską, ale tak mi chyba bardziej odpowiada. Koktajl przygotowują panowie z wózeczkami, ustawieni wzdłuż promenady w cieniu palm. Sprzedają też inne owoce morza (próbowałam ostryg), ale krewetki były moją ulubioną przekąską. Oczywiście bardzo szybko znalazłam sobie swojego ulubionego pana od ceviche i co rano w drodze na plażę, zamawiałam je na drugie śniadanie. Danie składa się z ugotowanych krewetek koktajlowych, zamarynowanych w soku z limonek, do tego dodaje się czerwoną cebulkę, również zamarynowaną w limonkach i świeżą kolendrę, wszystko dostajemy w eleganckim plastikowym kubeczku :). I nasza bezglutenowa wersja wygląda tak właśnie i taką polecam, z reszty składników rezygnujemy. Zdrowi turyści mogą zamówić wersję prawie pełną, czyli z dodatkiem odrobiny brendy i salsa de tomate - sosu pomidorowego, który de facto jest keczupem i z którego Peruwiańczycy strasznie się nabijają (szczerze mówiąc dla mnie też jest to trochę profanacja ceviche, ale co kto lubi) do tego dawane są krakersy, ja brałam swoją porcję ciastek i oddawałam chłopakowi ;). Ostateczna wersja natomiast, którą jednak poleciłabym tylko miejscowym to jeszcze kleks majonezu do tego wszystkiego, ale pamiętajmy, że jesteśmy w tropikach, a widok na turkusowe morze i palmy jest z pewnością lepszy, niż widok na kafelki w toalecie, pomijam już fakt, że nie jest to majonez bezglutenowy. Takie ceviche da się w Polsce zrobić już próbowałam, ale limonki z naszych sklepów nie mogą się równać z tamtejszymi. Tak czy inaczej, dokładny przepis opracuję i zamieszczę wkrótce. Drugą przekąską, którą spokojnie mogłam konsumować była grillowana kolba kukurydzy, proste i bezglutenowe, polecam na grilla w Polsce. Trzecią natomiast są owoce. Można je dostać w formie soku, ale ciekawą przekąską, są kawałki niedojrzałego posolonego mango, które zapakowane w woreczki są sprzedawane  przez plażowych "spacerowiczów". Warto spróbować, ale tak z ciekawości. Wolę dojrzałe mango ;) a poza tym było to dla mnie za słone i nie zjadłam całej porcji.
Na plaży trzeba też coś pić, jeśli zapomnimy swojej porcji wody, to z powodzeniem można ją kupić na promenadzie, albo w licznych sklepikach koło plaży, ale w zasadzie po co się ruszać z fotela. Woda, coca cola, a nawet kawa przyjdą do nas same i jeszcze będą zachęcająco zerkać. Mało tego, przyjdzie też piwo, ale, że nam piwa nie wolno, to specjalnie dla Celiaków ;) przychodzi, a raczej przyjeżdża Coco Loco, czyli szalony kokos :). Jak się pewnie domyślacie nie jest to zwykły, niewinny orzech kokosowy, lecz taki specjalny, zakręcony procentami. Tak, wspaniałe to jest! Pan podjeżdża wózeczkiem, ma tam świeże młode kokosy w lodzie i różnego rodzaju trunki i kolorowe likiery, i zrobi Wam takie Coco Loco jakiego zapragniecie (od 12 złoty w górę). Ja brałam tylko z białym rumem dla bezpieczeństwa, bo nie wiedziałam, czy te inne wynalazki w buteleczkach mogą mieć gluten. Zimna woda kokosowa z rumem jest naprawdę punktem obowiązkowym na plaży, lecz radzę uważać, ja bym najchętniej wypiła wszystko na raz, ale wiem czym by się to skończyło ;), więc się powolutku, wręcz majestatycznie delektowałam.


Kolumbijski koktajl z krewetek w wersji bezglutenowej :)
Grillowana kolba kukurydzy sprzedawana na plaży w Rodadero

Coco Loco :) woda z młodego kokosa + rum karaibski +kruszony lód


Mój ulubiony Pan od szalonego kokosa


Wieczorem też można siąść na plaży pod palmą, bo cieplutko, posłuchać jak muzycy kolumbijscy grają, zamówić coś do picia i pogadać z przyjaciółmi, albo wybrać się do jakiejś knajpki na jedzenie, jeśli chcecie ryzykować. Ja raz zamówiłam ryż z krewetkami, tłumacząc usilnie czego tam nie może być i przeżyłam. Kiepsko natomiast czułam się po ośmiornicy, którą zafundowałam sobie pewnego wieczoru w centrum Santa Marta. Tam jest już klimat typowo miejski, nie jest tak swobodnie jak w Rodadero, byliśmy w dodatku w niedziele i prawie wszystko było pozamykane,  szczególnie, że nie przebywaliśmy nad Morzem Karaibskim w wysokim sezonie. Znaleźliśmy jedną uliczkę, gdzie otwartych było kilka przytulnych knajpek. Zamówiłam moją grillowaną ośmiornicę, którą kocham i zamawiam nad każdym ciepłym morzem, wytłumaczyłam czego nie mogę jeść, ale chyba coś było w maśle, którym była polana (niezidentyfikowane ciemne kropki), bo bolał mnie później brzuch. Od razu się przyznam, że w Polsce nigdy nie jem w miejscach, które nie należą do programu "menu bez glutenu" i trzymam się tego bardzo rygorystycznie, tym bardziej, że wiem, że na moich wyprawach, czasami jestem zmuszona zaryzykować i zjeść coś niepewnego, a czasami zwyczajnie mnie podkusi (bo jestem ciekawska), tak jak tym razem.
Jeszcze kilka słów co można zjeść w Parku Tayrona. Pojechałam tam dobrze zaopatrzona w prowiant, dlatego niespecjalnie rozglądałam się za jedzeniem, ale jako, że jest to kokosowy raj to opiłam i objadłam się kokosami po dziurki w nosie (cena: dwa i pół złotego za sztukę;)), a poza nimi można zamówić gęste soki z tropikalnych owoców, które gorąco polecam. Nie chcę tutaj specjalnie rozpisywać się o lokalnych atrakcjach, bo blogów typowo podróżniczych jest wystarczająco dużo, ale powiem tylko, że czułam, niedosyt, bo mogłam poświecić na to miejsce zaledwie jeden dzień, a przydałyby się chociaż ze trzy, więc jak będziecie mieli okazję to wynajmijcie tam sobie chatkę, hamak, czy co chcecie i zostańcie na dłużej, bo warto.


Uliczka z knajpkami w centrum Santa Marta

Dziecko z ludu Kogi zamieszkującego Park Tayrona sprzedaje turystom kokosy. Biegłość we władaniu maczetą +10 ;)

Jedzenie rośnie wszędzie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz