 |
Kolumbia, wybrzeże Morza Karaibskiego, Park Tayrona |
Nad Morzem
Karaibskim byłam kilka dni, zdecydowanie za krótko, szczególnie, że nie ma dla
mnie lepszego relaksu, jak wylegiwanie się z książką na plaży, a przy okazji
zwiedzanie okolicy ;) Dwa najbardziej znane kolumbijskie kurorty to miasta
Cartajena i Santa Marta. Cartajenę ponoć trzeba koniecznie zobaczyć, ale drugim
punktem obowiązkowym na wybrzeżu jest Park Tayrona blisko Santa Marta (serio,
jedno z najpiękniejszych miejsc jakie widziałam, jak Wam się marzą białe plaże,
palmy i turkusowa woda to tam to jest, są też ponoć rekiny i płaszczki :)).
Wybór padł więc na Santa Martę (tym bardziej, że ponoć Cartajena jest dużo droższa), a w zasadzie na znajdujące się tuż na jej
obrzeżach Rodadero, typowy nadmorski kurort z hotelami, apartamentami do
wynajęcia, restauracjami, kramami z plażowymi gadżetami i mobilnymi
jadłodajniami.
W Rodadero
wynajęliśmy apartament (taniej niż nad Bałtykiem!) z wyposażoną w podstawowy
sprzęt kuchnią, a ponieważ nieopodal była też Carulla (odsyłam do postu o
kolumbijskich supermarketach), było pewne, że o jedzenie nie muszę się
specjalnie martwić. Rano robiłam coś na ciepło wrzucałam w termos i obiad był,
a ja nieskrępowana czasem mogłam spokojnie wygrzewać tyłek, ale jak wiadomo nad
morzem jakieś przekąski muszą być. U nas są to gofry i zapiekanki, lub bardziej
treściwa ryba smażona na starym oleju z frytkami w zestawie za jakąś kosmiczną
cenę i tam jak najbardziej taka smażenina też występuje, ale jest dużo większy
wybór lekkich dań na bazie owoców morza.
Jedną z moich
ulubionych przekąsek jest koktajl z krewetek, zwany ceviche de camarones (około 12 zł porcja). Z pewnymi jednak
zastrzeżeniami ;) a mianowicie trzeba
grzecznie odmówić kilku składników dania, żeby było ono w 100% bezglutenowe,
jest to trochę przerobienie kolumbijskiej wersji na peruwiańską, ale tak mi
chyba bardziej odpowiada. Koktajl przygotowują panowie z wózeczkami, ustawieni
wzdłuż promenady w cieniu palm. Sprzedają też inne owoce morza (próbowałam ostryg),
ale krewetki były moją ulubioną przekąską. Oczywiście bardzo szybko znalazłam
sobie swojego ulubionego pana od ceviche i co rano w drodze na plażę,
zamawiałam je na drugie śniadanie. Danie składa się z ugotowanych krewetek
koktajlowych, zamarynowanych w soku z limonek, do tego dodaje się czerwoną
cebulkę, również zamarynowaną w limonkach i świeżą kolendrę, wszystko dostajemy
w eleganckim plastikowym kubeczku :). I nasza bezglutenowa wersja wygląda tak
właśnie i taką polecam, z reszty składników rezygnujemy. Zdrowi turyści mogą
zamówić wersję prawie pełną, czyli z dodatkiem odrobiny brendy i salsa de tomate - sosu pomidorowego,
który de facto jest keczupem i z którego Peruwiańczycy strasznie się nabijają
(szczerze mówiąc dla mnie też jest to trochę profanacja ceviche, ale co kto
lubi) do tego dawane są krakersy, ja brałam swoją porcję ciastek i oddawałam
chłopakowi ;). Ostateczna wersja natomiast, którą jednak poleciłabym tylko
miejscowym to jeszcze kleks majonezu do tego wszystkiego, ale pamiętajmy, że
jesteśmy w tropikach, a widok na turkusowe morze i palmy jest z pewnością
lepszy, niż widok na kafelki w toalecie, pomijam już fakt, że nie jest to
majonez bezglutenowy. Takie ceviche da się w Polsce zrobić już próbowałam, ale
limonki z naszych sklepów nie mogą się równać z tamtejszymi. Tak czy inaczej, dokładny
przepis opracuję i zamieszczę wkrótce. Drugą przekąską, którą spokojnie mogłam
konsumować była grillowana kolba kukurydzy, proste i bezglutenowe, polecam na
grilla w Polsce. Trzecią natomiast są owoce. Można je dostać w formie soku, ale
ciekawą przekąską, są kawałki niedojrzałego posolonego mango, które zapakowane
w woreczki są sprzedawane przez
plażowych "spacerowiczów". Warto spróbować, ale tak z ciekawości.
Wolę dojrzałe mango ;) a poza tym było to dla mnie za słone i nie zjadłam całej
porcji.
Na plaży trzeba
też coś pić, jeśli zapomnimy swojej porcji wody, to z powodzeniem można ją
kupić na promenadzie, albo w licznych sklepikach koło plaży, ale w zasadzie po
co się ruszać z fotela. Woda, coca cola, a nawet kawa przyjdą do nas same i
jeszcze będą zachęcająco zerkać. Mało tego, przyjdzie też piwo, ale, że nam piwa
nie wolno, to specjalnie dla Celiaków ;) przychodzi, a raczej przyjeżdża Coco
Loco, czyli szalony kokos :). Jak się pewnie domyślacie nie jest to zwykły,
niewinny orzech kokosowy, lecz taki specjalny, zakręcony procentami. Tak,
wspaniałe to jest! Pan podjeżdża wózeczkiem, ma tam świeże młode kokosy w
lodzie i różnego rodzaju trunki i kolorowe likiery, i zrobi Wam takie Coco Loco
jakiego zapragniecie (od 12 złoty w górę). Ja brałam tylko z białym rumem dla
bezpieczeństwa, bo nie wiedziałam, czy te inne wynalazki w buteleczkach mogą
mieć gluten. Zimna woda kokosowa z rumem jest naprawdę punktem obowiązkowym na
plaży, lecz radzę uważać, ja bym najchętniej wypiła wszystko na raz, ale wiem
czym by się to skończyło ;), więc się powolutku, wręcz majestatycznie
delektowałam.
 |
Kolumbijski koktajl z krewetek w wersji bezglutenowej :) |
|
 |
Grillowana kolba kukurydzy sprzedawana na plaży w Rodadero |
 |
Coco Loco :) woda z młodego kokosa + rum karaibski +kruszony lód |
|
 |
Mój ulubiony Pan od szalonego kokosa |
Wieczorem też
można siąść na plaży pod palmą, bo cieplutko, posłuchać jak muzycy kolumbijscy
grają, zamówić coś do picia i pogadać z przyjaciółmi, albo wybrać się do
jakiejś knajpki na jedzenie, jeśli chcecie ryzykować. Ja raz zamówiłam ryż z
krewetkami, tłumacząc usilnie czego tam nie może być i przeżyłam. Kiepsko
natomiast czułam się po ośmiornicy, którą zafundowałam sobie pewnego wieczoru w
centrum Santa Marta. Tam jest już klimat typowo miejski, nie jest tak swobodnie
jak w Rodadero, byliśmy w dodatku w niedziele i prawie wszystko było
pozamykane, szczególnie, że nie
przebywaliśmy nad Morzem Karaibskim w wysokim sezonie. Znaleźliśmy jedną
uliczkę, gdzie otwartych było kilka przytulnych knajpek. Zamówiłam moją
grillowaną ośmiornicę, którą kocham i zamawiam nad każdym ciepłym morzem,
wytłumaczyłam czego nie mogę jeść, ale chyba coś było w maśle, którym była
polana (niezidentyfikowane ciemne kropki), bo bolał mnie później brzuch. Od
razu się przyznam, że w Polsce nigdy nie jem w miejscach, które nie należą do
programu "menu bez glutenu" i trzymam się tego bardzo rygorystycznie,
tym bardziej, że wiem, że na moich wyprawach, czasami jestem zmuszona
zaryzykować i zjeść coś niepewnego, a czasami zwyczajnie mnie podkusi (bo
jestem ciekawska), tak jak tym razem.
Jeszcze kilka
słów co można zjeść w Parku Tayrona. Pojechałam tam dobrze zaopatrzona w
prowiant, dlatego niespecjalnie rozglądałam się za jedzeniem, ale jako, że jest
to kokosowy raj to opiłam i objadłam się kokosami po dziurki w nosie (cena: dwa
i pół złotego za sztukę;)), a poza nimi można zamówić gęste soki z tropikalnych owoców,
które gorąco polecam. Nie chcę tutaj specjalnie rozpisywać się o lokalnych
atrakcjach, bo blogów typowo podróżniczych jest wystarczająco dużo, ale powiem
tylko, że czułam, niedosyt, bo mogłam poświecić na to miejsce zaledwie jeden
dzień, a przydałyby się chociaż ze trzy, więc jak będziecie mieli okazję to
wynajmijcie tam sobie chatkę, hamak, czy co chcecie i zostańcie na dłużej,
bo warto.
 |
Uliczka z knajpkami w centrum Santa Marta |
|
 |
Dziecko z ludu Kogi zamieszkującego Park Tayrona sprzedaje turystom kokosy. Biegłość we władaniu maczetą +10 ;) |
|
 |
Jedzenie rośnie wszędzie :) |
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz